6 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Zastanawialiście się może kiedyś, jakby to było odciąć się całkowicie od innych ludzi? Rzucić w cholerę pracę, szkołę, zostawić rodzinę, ruszyć do lasu i żyć jak człowiek pierwotny? A może czasem w złości chcielibyście, by wszyscy inni nagle zniknęli? Jeśli tak, to radzę przemyśleć te życzenia…

Porucznik Adam Sawyer jest aniołem zagłady, czyli jednym z nielicznych wysoko wykwalifikowanych oficerów amerykańskiej armii, których jedynym zadaniem jest siedzenie w bazie głęboko pod ziemią z kubkiem kawki w garści i czuwanie nad konsolą sterującą głowic trineutrinowych. Tylko tyle. Fajna, dobrze płatna praca… do dnia, w którym na ekranie monitorów nie pojawiło się informacja o ataku atomowym i prawdziwy rozkaz odpalenia rakiet. A zapowiadał się kolejny nudny dzień w robocie…

Początek jest mocną stroną książki Szmidta. Zgodnie z zasadą Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, potem napięcie już tylko rośnie. Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre zacząć, a już widzimy, jak ruskie rakiety walą się Amerykanom na głowy, zmysłowy głos byłej gwiazdy telefonicznego porno informuje nas o kolejnych zniszczeniach, zaś z rygorystycznie przeszkolonych aniołów wychodzą zwykli, przerażeni ludzie, którzy chcąc nie chcąc, muszą przyłożyć rękę do zagłady ludzkości. Wszystko opowiedziane słowami Adama, który daje o sobie znać jako koleś, z którym nie będziemy się nudzić.

Po świetnym początku dopadły mnie wątpliwości. Okazuje się bowiem, że główny bohater oraz Sue, jego życiowa i służbowa partnerka, jako aniołowie mają możliwość przespać w hibernacji najbliższe lata po ataku, aby potem wyjść i z innymi wybrańcami przywrócić życie na Ziemi. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Sue umiera w swojej komorze, zaś obudzony przez komputer Adam zmuszony jest udać się w podróż przez kontynent do innej bazy, w której będzie mógł po raz kolejny zapaść w chłodny sen. Wiem, że motyw podróży to jeden z głównych filarów fantastyki w ogóle, ale jakoś nieszczególnie przepadam za literaturą, której bohaterowie przez większość czasu idą, idą… Dlatego zastanawiałem się co może być interesującego w obserwowaniu wędrówki jednego kolesia, który z oczywistych względów nie może nawet nikogo spotkać na swojej drodze i czy na dobrym początku się nie skończy. Mimo to czytałem dalej.

I miło się rozczarowałem. Szmidt w świetnym stylu przedstawia swoją wizję wymarłego, lecz wcale nie zrujnowanego świata, w którym pojedynczy człowiek, taki post-apokalityczny Robinson Crusoe, pozbawiony jedzenia, energii i większości udogodnień współczesnego świata musi zmierzyć się z żywiołem oraz własnymi słabościami i samotnością. Z pewnością fabuła nastawiona jest na akcję, dlatego Adam co chwila znajduje się w sytuacjach krytycznych, których natężenie w pewnym momencie sięga absurdalnego poziomu i może wzbudzać wrażenie, że autorowi po prostu zabrakło pomysłu - dlatego co chwila rzuca swojego bohatera na pastwę tornada, powodzi, czy mega pożaru. Ale da się to przeboleć. Brakowało mi natomiast bliższego spojrzenia na bohatera – wyobraźcie sobie, że przez kilka miesięcy nie macie się do kogo odezwać, nikt wam nie pomoże, gdy przydałaby się wam pomoc, każdy błąd może kosztować życie, a jednym z ważniejszych składników waszej diety staje się whisky, która jest jedyną prócz wody rzeczą nadającą się do spożycia. Prędzej czy później każdemu zacznie odwalać w takich warunkach. Adamowi też zdarzają się odchyły, jednak tutaj potraktowano je raczej jako urozmaicenie akcji, a nie jeden z głównych problemów. A szkoda.

Koniec końców dobrze się bawiłem przy „Samotności…”. Wbrew moim oczekiwaniom cała historia ani przez chwilę się nie dłuży, została bardzo dobrze przemyślana, nie ma więc jakichś większych nielogiczności w opisywanej rzeczywistości, a ponieważ całość została napisana świetnym, lekkim piórem, wchodzi gładko i bez popity. Jedyne co mnie nieco ukłuło to moment, w którym bohater przeszukuje księgarnię w poszukiwaniu literatury do zabicia czasu i wybiera sobie książkę Andrzeja Ziemiańskiego – może obaj autorzy się znają i kumplują (zresztą łączy ich ten sam wydawca), może to podziw dla kolegi po fachu, jednak taka kryptoreklama jest cokolwiek... dziwna. I zabawna, w negatywnym tego słowa znaczeniu. Ale to szczegół, który nie wpływa na odbiór bardzo fajnej, przyjemnej książki.

"Samotność anioła zagłady"
Robert J. Szmidt
Fabryka Słów
Lublin 2009  

0 komentarze :

Prześlij komentarz