7 marca 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Chciałeś kiedyś zostać superbohaterem? Pewnie, że chciałeś. Na twoje szczęście wkrótce marzenia mogą w pewnym sensie stać się rzeczywistością - zwłaszcza jeśli twoim idolem był Tony Stark. Nie, niestety nie będzie to tekst o tym, jak zostać genialnym multimilionerem i skutecznie zarywać panienki...

Kilka dni temu BBC News Technology opublikowało materiał poświęcony stworzonemu przez włoski zespół z Perceptual Robotics Laboratory egzoszkielecie wspomaganym. Body Extender, bo taką nazwę nosi wzmiankowane cudeńko, to - jak zapewniają inżynierowie - obecnie najbardziej zaawansowane i wszechstronne urządzenie w swojej kategorii. Pozwala noszącemu ją użytkownikowi z łatwością podnieść jedną ręką ciężar o masie około 50 kilogramów oraz niemal dziesięciokrotnie zwiększyć siłę oddziaływania na obiekt - jest przy tym stosunkowo lekkie i nie krępuje ruchów pilota. Według Fabio Salsedo, szefa projektu, egzoszkielet PercRo może być z powodzeniem wykorzystywany do pracy przy konstrukcji dużych obiektów oraz w wypadku katastrof, kiedy niemożliwe do przeprowadzenia akcji ratunkowej jest użycie ciężkiego sprzętu.


Rzecz jasna, podobne projekty, inspirowane budową ciała typową dla owadów i skorupiaków, nie są niczym nowym we współczesnej inżynierii – pionierem w tej kategorii był Rosjanin Mikołaj Jagin, jednak skonstruowane przez niego pod koniec XIX wieku urządzenie nie do końca przypominało to, co znamy dziś. Prawdziwym protoplastą współczesnych egzoszkieletów był Hardiman, stworzony w latach 60-tych przez General Electrics - projekt okazał się jednak klapą i to z kilku względów. Choć pozwalał aż dwadzieścia pięć razy zwiększyć siłę użytkownika, to jego maksymalny udźwig wynosił 340 kilogramów - niewiele, zważywszy na fakt, że sam ważył aż 750... Ponadto nie był zbyt mobilny (robił jakieś 75 cm na sekundę, czyli niewiele więcej niż babcia z balkonikiem), zaś system, jaki w nim zastosowano dodatkowo wymuszał pewne opóźnienia w wykonywaniu manewrów – nie nadawał się więc do płynnej i wydajnej pracy. 


Dzisiejsze prototypy egzoszkieletów są już zdecydowanie bardziej dopracowane. Co prawda wciąż nie ma wśród nich niczego choćby podobnego do zbroi Iron Mana, ale i tak robią niezłe wrażenie ze względu na swoje możliwości i wykorzystane technologie. Większość z nich, jak HULC (wyprodukowany przez Ecso Bionics/Lockhed Martin) czy dwie generacje XOS (Sarcos/Raytheon) to produkty tworzone przede wszystkim z myślą o armii – dzięki nim żołnierz bez problemu może nosić na plecach ciężar do 90 kilogramów i poruszać się przy tym z prędkością około 16 kilometrów na godzinę (!). I to wszystko w oparciu o lekką, nieograniczającą swobody ruchów konstrukcję – znajdzie mi Pudziana, który byłby w stanie dorównać żołnierzowi z czymś takim.


Zastosowanie militarne nie jest jedynym, dla którego tworzy się takie urządzenia – mogą być one równie przydatne w medycynie, jako wsparcie dla osób starszych i niepełnosprawnych. I to już się dzieje – od 2012 roku w stu trzydziestu japońskich szpitalach funkcjonują egzoszkielety, stworzone specjalnie w tym celu. Dzięki nim nawet osoby dotknięte paraliżem mogę bez większych problemów stanąć na nogi i po prostu iść - urządzenie do pełnego funkcjonowania wykorzystuje bowiem zestaw specjalnych sensorów, które wykrywają biosygnały, powstające w chwili przekazywania bodźca z mózgu do nieczynnej kończyny oraz ich siłę. W ten sposób kierują ruchem bezwładnej nogi dokładnie tak, jak tego potrzebuje użytkownik. Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że sam system nazywa się HAL, zaś firma, która go wprowadziła to... Cyberdyne. Założyciele oczywiście zaprzeczają wszelkim plotkom na temat pochodzenia tej nazwy, ale i tak...

 
Jakiś tydzień temu Barack Obama na konferencji prasowej ogłosił, że rząd pracuje nad stworzeniem prawdziwego Iron Mana - fajny żarcik, ale nie oderwany tak bardzo od rzeczywistości, jak mogłoby się wydawać. Co prawda możliwości technologiczne jeszcze długo nie dościgną wyobraźni autorów komiksów i raczej nie ma co liczyć na szybkie wprowadzenie do powszechnego użytku nawet tych urządzeń, które już znamy... Ale chociażby na ich przykładzie doskonale widać, jak scenariusze rodem z science-fiction powoli stają się naszą rzeczywistością. Pozostaje tylko jeszcze jedno pytanie:

PANOWIE, KIEDY MECHY?!

Źródła:

6 marca 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Rzadko zdarza się, by autor dzieła literackiego sam brał się za jego ekranizację. Do niedawna jednym przykładem takiego filmu, jaki znałem, był Johnny poszedł na wojnę, wyreżyserowany przez Daltona Trumbo na podstawie jego własnej powieści. Można by pomyśleć, że takie rozwiązanie to gwarancja sukcesu – w końcu kto lepiej niż pisarz wie, jak powinna wyglądać ekranizacja papierowego pierwowzoru? Prawda?

Zanim obejrzałem Kobietę pułapkę, postanowiłem najpierw poznać oryginalną serię komiksów Bilala, nieformalnie zwaną Trylogią Nikopola i uznawaną za jedno z największych osiągnięć francuskiego komiksu. Spodobało się. Szalona i pełna absurdów wizja świata przyszłości wciąga jak zakochany kundel makaron, zaś specyficzna, choć staranna kreska tylko podkreśla groteskowy klimat całej opowieści. Po skończeniu lektury i przetrawieniu jej jeszcze przez chwilę, zabrałem się za film. O ile komiks wymęczył mnie w pozytywnym sensie, zmusił do uważnego śledzenia historii, wbił w mózgownicę i zachęcił do powtórnego poń sięgnięcia, o tyle w trakcie filmu musiałem walczyć z pokusą wyłączenia go w połowie. W tej chwili najchętniej już bym o nim zapomniał.

2 marca 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under : ,
Nie przepadam za współczesnymi remake'ami klasycznych filmów, zwłaszcza tych, które lubię - przyznaję. Dlatego też sam pomysł odkurzania historii „Supergliny" wydał mi się trefny na długo przed pierwszymi trailerami. W moim uprzedzeniu utwierdziłem się, gdy wreszcie zobaczyłem nowego Robocopa, wyglądającego jak skrzyżowanie Iron Mana z gadającym samochodem Davida Hasselhoffa. Im bliżej jednak do premiery, tym bardziej moja ciekawość rosła – w sumie, myślałem sobie, co można spieprzyć mając do dyspozycji takiego bohatera? Do końca starałem się trzymać tej optymistycznej myśli. Naprawdę się starałem.

W świat przedstawiony wprowadza nas nawiedzony prezenter telewizyjny Pat Novak (Jackson) – jest rok 2028, amerykańska korporacja OCP to producent dronów bojowych, które na całym świecie pilnują pokoju i wolności w typowo jankeskim wydaniu. Jak na ironię Stany Zjednoczone są jedynym krajem, gdzie specjalna ustawa, nazywana Aktem Dreyfussa, zakazuje wprowadzenia do użytku tych samych maszyn, które trzymają za mordy obywateli krajów bliskowschodnich. Nawet OCP nie jest w stanie przeskoczyć tego prawa bez zdobycia społecznego poparcia. W tym celu CEO korporacji, Raymond Sellars (Keaton) postanawia nakłonić specjalistę w dziedzinie protetyki Dennetta Nortona (Oldman), by zbudował dla niego maszynę z mózgiem człowieka, która będzie pilnowała porządku na ulicach Detroit, najniebezpieczniejszego miasta w kraju. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w ich ręce trafia idealny kandydat na cyborga – Alex Murphy (Kinnaman), przyzwoity glina, dla którego przeniesienie w ciało maszyny staje się jedynym sposobem ucieczki od nieodwracalnego kalectwa i wegetacji na wózku.

10 lutego 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Na zewnątrz słoneczko, na termometrach temperatura podbija coraz wyżej, biały śnieg zmienia się w brunatną breję, a spod niej coraz śmielej wyłaniają się pierwsze przebiśniegi, słowem: wiosna i globalne ocieplenie! A co by było, gdyby, cytując klasyka, „słoneczko nasze zgasło”? Och, nic prostszego – wtedy zbudujemy bombę atomową wielkości Manhattanu i wyślemy ją w górę, żeby reanimować umierającą gwiazdę. Takie właśnie zadanie stoi przed załogą statku Icarus II, której pod koniec wyprawy towarzyszymy w pierwszym pełnometrażowym filmie science-fiction twórcy Trainspotting, oraz 28 dni później.

Na ogół nie przykładam zbyt dużej uwagi do realizmu w filmach - jestem zwolennikiem tezy, że gdyby miały one mieć twarde oparcie w rzeczywistości, to większość byłaby do bólu nudna, zaś reszta trwałaby 10 minut, kończąc się śmiercią bohatera. W przypadku science-fiction, coraz mniej związanego z science zasada ta znajduje szczególne uzasadnienie. Nie zmienia to jednak faktu, że ilość wierutnych głupot, nagromadzonych w Sunshine przekracza wszelkie limity, co boli o tyle, że film należy do grona tych poważniejszych. Już główny wątek fabularny wskazuje, że autorzy bardzo mocno pofolgowali wyobraźni, umieszczając akcję w połowie XXI wieku – i choć, jak wspomniałem, mam dość duży próg tolerancji na bzdury w tym gatunku, to absurd tego kalibru naprawdę trudno przełknąć.

Na szczęście historia rozgrywająca się w tle nie jest głównym filarem filmu, a jedynie pretekstem do ukazania bohaterów i nie zawsze przyjemnych relacji między nimi. Osiem osób, od szesnastu miesięcy zamkniętych na jednym statku, miliony mil od domu, żyjących pod presją faktu, że są ostatnią nadzieją ludzkości – no po prostu idealne warunki na małą interpersonalną wojenkę. Dodajmy do tego nieśmiertelne prawo Murphy'ego, mówiące że jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno i już mamy Sunshine w pigułce. W pierwszej części filmu akcja toczy się dość spokojnie, poznajemy bohaterów i warunki życia na statku; druga zaś to już kosmiczny thriller, wyraźnie inspirowany takimi obrazami, jak pierwszy Obcy czy Event Horizon – w tym momencie możemy zweryfikować nasze sądy na temat członków Icarus II. Szczególnie ciekawie na tle reszty prezentuje się fizyk Capa (Murphy) oraz mechanik Mace (Evans) – kolesie różnią się między sobą mniej więcej w tym samym stopniu, w jakim wódka różni się od mleka, ale narastający kryzys zmusza ich do ścisłej współpracy. Nie ma tu typowego dla amerykańskiego kina mdłego patosu i cukierkowych, łzawych pogaduszek: sytuacja jest ciężka, kopie nas po dupie i zmusza do poświęceń i trudnych decyzji, ale za wszelką cenę musimy sobie poradzić - to, kim jesteś, nie ma znaczenia, liczy się tylko co możesz zrobić, żeby doprowadzić misję do pomyślnego końca. Świetnie rozpisane i zagrane postaci to główny powód, dla którego warto obejrzeć Sunshine – każda z nich żyje, każda jest człowiekiem z krwi i kości, a nie tekturową wycinanką.

Drugim powodem, który zadecydował o tym, że Sunshine obejrzałem już kilka razy jest oprawa audiowizualna, z mocnym naciskiem na „audio”. John Murphy, znany jako autor muzyki do 28 dni później, stworzył niesamowite kompozycje, w pełni oddające grozę i zarazem piękno kosmosu – pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że gdyby nie muzyka, film straciłby znaczą większość całego swego uroku. Klasyczne instrumentarium, solidnie doprawione ambientem i post-rockiem buduje cały klimat – to właśnie za ich sprawą scena, w której astronauci podziwiają przemykającego na tle Słońca Merkurego, wbija się w mózgownicę jak gwóźdź. Jest piękna. Ciekawie przedstawia się również warstwa wizualna, choć tutaj mam na myśli bardziej pracę kamery, niźli efekty specjalne – wielbiciele tych drugich raczej nie będą mieli na czym zawiesić oka. Ale jeśli chodzi o zdjęcia... świetnie, dynamiczne, w pełni oddają klaustrofobiczną atmosferę panującą na statku oraz całe spektrum emocji towarzyszących w danej chwili działaniom bohaterów, zaś dzięki zgrabnym sztuczkom, jak na przykład przeniesieniu obrazu do kamery wewnątrz skafandrów próżniowych, mamy wrażenie uczestnictwa w wydarzeniach.

Mówi się, że kino science-fiction umarło; że filmowcy się rozleniwili, starając się ukryć marność i wtórność prezentowanych treści pod maską widowiska. W wielu przypadkach jestem skłonny zgodzić się z tą teorią. Na szczęście Sunshine jest wyjątkiem od reguły. Film nie zrobił oszałamiającej kariery (w naszym kraju to raczej nie dziwota - W stronę słońca, bo pod takim tytułem film się u nas ukazał, nie brzmi ani trochę zachęcająco), nie stał się też sztandarową pozycją w dorobku Boyle'a, bo nawet ja – szczerze mówiąc – mając pieniądze tylko na jeden seans, wybrałbym raczej 28 dni później. Nie zmienia to jednak faktu, że to wciąż kawał solidnego kina, którego siłą jest treść, a nie forma – poszczególnie wpadki, nieścisłości scenariusza i naprawdę luźne trzymanie się realizmu, nawet pomimo naukowych konsultacji z fizykami i pracownikami NASA, dają się łatwo wybaczyć, bo nie o naśladownictwo tu przecież chodzi.

Plusy
-scenariusz i doskonałe aktorstwo, szczególnie Murphy'ego oraz Evansa
-rewelacyjna muzyka
-klimat!
Minusy
-bezsensowne tło fabularne oraz pojedyncze sceny
-efekty niespecjalne
-mało oryginalne zakończenie

Sunshine – 2007, reż. Danny Boyle

Obsada:
Cillian Murphy - Robert Capa
Chris Evans - Mace
Michelle Yeoh - Corazon
Cliff Curtis - Searle
Troy Garity - Harvey
Hiroyuki Sanada - Kaneda
Benedict Wong - Trey

scenariusz: Alex Garland

muzyka: John Murphy

Filmweb – 6,9/10
IMDb – 7,3/10

1 lutego 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under : , ,
Idea człowieka-maszyny jest niemal tak stara, jak samo pojęcie fantastyki i do dziś pozostaje w niej żywa. Jak się jednak okazuje koncept ten powoli przestaje być tylko fantazją - dość powiedzieć, że nowoczesne protezy pozwalają w bardzo zadowalającym stopniu zastąpić utracone kończyny, a drukarki 3D prawdopodobnie już niedługo staną się wybawieniem dla pacjentów czekających na przeszczep organów. Już w 1998 Kevin Warwick, dziekan wydziału cybernetyki Uniwersystetu w Reading rozpoczął eksperyment, mający na celu sprawdzenie do jakiego stopnia ludzki organizm jest w stanie zintegrować się z elektronicznymi implantami - wszczepiając sobie podskórne chipy, umożliwiające mu kontrolę nad różnego rodzaju urządzeniami, Warwick zasłużył sobie na ksywę "Captain Cyborg". To wszystko pozwala myśleć, że w przeciągu kilkunastu-kilkudziesięciu lat wynalazki dotąd obecne tylko w filmach i książkach, już niedługo staną się powszechnie dostępne.  

29 stycznia 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Jest taka kategoria filmów, do których po prostu warto wracać i nie mówię tu wcale o oglądaniu tego samego tytułu po kilka razy. Sam się dziwię, jak wiele genialnych filmów zarobiło u mnie łatkę badziewia tylko dlatego, że za wcześnie się do nich zabrałem. Tak wyglądała moja historia ze Stalkerem.  

Pierwszy raz próbowałem go obejrzeć kilka lat temu, świeżo po przeczytaniu Pikniku na skraju drogi - powieść Strugackich tak bardzo przypadła mi do gustu, że niezwłocznie zasiadłem do oglądania filmu na jej podstawie. I tym razem wymiękłem. Niedawno wróciłem do tematu i wsiąkłem tak głęboko, że pozwoliłem sobie napisać o nim, choć jego przynależność gatunkowa nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.



25 stycznia 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under : ,

Życie w wysoce zaawansowanym technicznie i zbiurokratyzowanym społeczeństwie to nie sielanka, nie ma tam wiele miejsca na marzenia. Dlatego Sam Lowry w każdej wolnej chwili, czasem nawet niezamierzenie, zagłębia się w świecie fantazji, by jako skrzydlaty heros w srebrnej zbroi przemierzać przestworza i walczyć z groteskowymi potworami. Wszystko dla kobiety – kobiety marzeń, oczywiście.

Na co dzień Sam jest poczciwym urzędnikiem, który mimo zdolności i dobrego pochodzenia uparcie odmawia dostosowania się do wymagań mogących wywindować go do wyższych sfer – odrzuca ofertę awansu i przeniesienia do innego departamentu i ani myśli wchodzić w związek z córką przyjaciółki swej matki. Nie spodziewa się, że wkrótce jego sielankowe i nieobciążone odpowiedzialnością życie bryknie koziołka i stanie do góry kopytkami, on sam zaś spełni swe najskrytsze pragnienia, jednocześnie upadając na samo dno. A wszystko przez drobny błąd komputera.