11 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz |

Bardzo lubię stare książki – za „stare” przyjmuję w tym miejscu te sprzed lat 50-tych XX wieku włącznie. A lubię je nie dlatego, że intensywnie pachną papierem (którym niektórzy miłośnicy zabytkowych wydawnictw się z lubością zaciągają, co dla mnie wciąż pozostaje niepojęte), ani dlatego, że uważam je za lepsze od współczesnych, bo na to nie ma reguły. W starych książkach najlepsze jest to, że przez pryzmat pisarskich wyobrażeń pozwalają bliżej poznać nastroje panujące w danym czasie – a te z półki sci/fi pozwalają nam dodatkowo skonfrontować te wyobrażenia z teraźniejszością, w której żyjemy. 

Kiedy więc sięgałem po „Władców marionetek” spodziewałem się lektury na takim poziomie, że jeszcze przez jakiś czas będzie mi chodzić po głowie. Powieść Heinleina, który często przedstawiany był jako przyjaciel Dicka i również klasyk gatunku, na kilku odwiedzanych przeze mnie serwisach książkowych zbiera bardzo pochlebne opinie czytelników. Znalazłem ją też w kilku zestawieniach absolutnych must read z kategorii S/F – tym chętniej wziąłem się do czytania. I przynajmniej w pewnym sensie moje oczekiwania się spełniły – książka zapadła mi głęboko w pamięć. Niestety… 

Ale po kolei. Podstawowy zarys fabuły na pewno jest wszystkim dobrze znany - tego jednego nie da się tej powieści odmówić, że stała się inspiracją dla wielu późniejszych twórców. Akcja rozpoczyna się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w czasach latających samochodów i mocno zaawansowanej kolonizacji innych planet układu słonecznego. Główny bohater, tajny agent, którego poznajemy pod imieniem Sam, dostaje zlecenie zbadania tajemniczego statku kosmicznego, który wylądował w okolicach Grinnell w stanie Iowa - wysłani tam wcześniej agenci nie dają znaku życia. W misji towarzyszyć mu będzie piękna agentka Mary oraz sam szef agencji, nazywany pieszczotliwie przez podwładnych Staruchem. Po przybyciu na miejsce agenci odkrywają, że okoliczni mieszkańcy zostali zaatakowani przez ślimakowate pasożyty, przejmujące całkowite kontrolę nad umysłem nosiciela. Z czasem inwazja przybiera masową skalę. Tak rozpoczyna się walka o przetrwanie gatunku ludzkiego.

Już z samego opisu na stronie wydawcy z łatwością można się domyślić, jak potoczy się fabuła, Heinlein niczym już dziś nie może zaskoczyć czytelnika zaznajomionego z kinem akcji i historiami o inwazji kosmitów. Ale w gruncie rzeczy takich książek jak „Władcy…” nie czyta się dla fabuły, a dla zwykłej przyjemności. Oczywiście definicja przyjemności u każdego jest różna – mnie na przykład czytanie książek rojących się od drętwych dialogów oraz nielogiczności i obsadzonych do bólu szablonowymi bohaterami, wcale nie bawi. A „Władcy…” wszystkie te cechy posiadają…

A zaczyna się całkiem przyzwoicie od sceny, w której główny bohater budzi się obok przygodnie poznanej blondyny, a przed wyjściem jeszcze zastanawia się czy jest jej coś winien. No to - pomyślałem sobie - pewnie jakiś macho, prawdziwy agent. Niedługo potem musiałem nieco zweryfikować swoje zdanie o Samie, ponieważ okazało się, że jego spryt i inteligencja utrzymuje się na poziomie mniej więcej Austina Powersa. Im dłużej czytałem tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że facet to zwykły, rozhisteryzowany debil, który pewnie nie zostałby agentem, gdyby nie wsparcie ojca, czyli… Starca. Piękna historia rodzinna, zwieńczona pod koniec książki uroczystym przejęciem tronu w agencji (o której też właściwie nic nie wiadomo, poza tym, że jest). Nie lepiej jest w przypadku Mary, która istnieje w książce chyba dlatego, że główny bohater powieści akcji musi mieć przy sobie jakąś laskę – nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że z początku chłodna i surowa Mary zaledwie kilka stron dalej snuje z Samem plany małżeńskie. Kobieta zmienną jest, no ale bez przesady!

Zanim wziąłem się do czytania, byłem przekonany, że książka będzie takim miksem kina kryminalnego z horrorem. Może dlatego zawiodłem się, ponieważ ani przez chwilę nie udało mi się poczuć grozy płynącej z faktu, że każdy człowiek staje się potencjalnym zagrożeniem. Pamiętacie „The Thing”? Tam atmosfera zaszczucia, lęku przed ludźmi, których się doskonale zna była doskonale zarysowana, niemal namacalna. Tutaj tego zabrakło. Wręcz miałem wrażenie, że bohaterowie siłują się z problemem, który tak właściwie nie jest jakąś palącą sprawą. Ziemię opanowują jakieś ślimaki z kosmosu, ale da się przecież z tym żyć… W mniej więcej 3/4 objętości książki następuje piękna scena, kiedy Sam i Mary, już zakochani, biorą urlop (!) i zaszywają się w domku z dala od wielkich miast. Większość kraju postawiona w stan zagrożenia, wszyscy obywatele pod groźbą śmierci zmuszeni są do uprawiania nudyzmu, a ci sobie odpoczywają… Pewnego dnia nasza parka widzi miejscowego odludka, który wbrew nowym przepisom jest całkowicie ubrany. Sam, jak przystało na agenta… ignoruje to, stwierdzając, że facet zawsze był takim anarchistą. Takich nielogiczności znajdzie się jeszcze więcej, a wszystkie po to by jakoś napędzać dramatyzm akcji. Show must go on! Każdy normalny człowiek nabrałby podejrzeń w takiej sytuacji jak wyżej opisana, ale nie Sam - przecież gdyby zrobił cokolwiek w kierunku eliminacji potencjalnego zagrożenia (które czytelnik rozgryza od razu), to jego kot nie zostałby zainfekowany ślimakiem i nie przyniósłby tej zarazy do chatki, w której dwójka agentów urządza sobie piknik.

Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, o co chodzi z tą książką. Zdecydowanie dobry pomysł został totalnie zmasakrowany przez fatalne pisarstwo - miałem wrażenie, jakby to była pierwsza powieść Heinleina, której on sam nie przeczytał ponownie przed oddaniem wydawcy. Dlaczego zatem w znacznej większości recenzji i opisów na jakie się natykam uchodzi za świetną powieść, pozycję obowiązkową dla fanów gatunku? Czy to ja nie rozumiem geniuszu zawartego w grafomańskiej książce, czy może „klasyka” to cudowne słowo, które każdą bzdurę zamieni w dzieło sztuki? Jakby nie było - kiepsko wspominam tę książkę i nie polecam jej nikomu, szczególnie osobom chcącym rozpoczynać przygodę z S/F właśnie od klasyki. Jak widać, nie wszystkie stare książki zasługują na uwagę… a może inaczej - zasługują na uwagę, jednak nie w pozytywnym znaczeniu. Trzeba przeczytać kilka kiepskich pozycji, aby móc bardziej docenić te wartościowe. Jak na razie „Władcy Marionetek” to najgorsza pozycją, jaka wpadła mi w tym roku w ręce, ale może kiedyś jeszcze dam szansę Heinlein'owi - może "Starship Troopers"? ;)

Władcy marionetek
Robert A. Heinlein
Tłumaczenie: Anita Zuchora
Wydawnictwo Solaris 2007





0 komentarze :

Prześlij komentarz