9 maja 2013

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Ponoć najlepsze książki to te, które zmuszają do zastanowienia - jeśli tak, Flashback Dębskiego jest pozycją bez wątpienia genialną. A nawet EuGenialną! Po jej przeczytaniu nie mogłem przestać głowić się na przyszłością przemysłu alkoholowego - czy to wóda będzie  tak słabo trzepać po łbie, czy może za kilkadziesiąt lat powszechne już będą sztuczne, super wydajne wątroby?

Nie jestem fanem ani znawcą kryminału, jednak nie trzeba znać takich nazwisk jak Chandler czy Hammett, by wiedzieć jak wygląda archetypowy prywatny detektyw wprowadzony przez nich do literatury w latach 30-tych XX wieku. Owen Yeates, główny bohater Flashback pod pewnym względami trochę ich przypomina, przede wszystkim pod względem nałogów. Koleś praktycznie nie musi nosić ze sobą zapalniczki, bo może odpalać jednego papierosa od drugiego, nie przeszkadza mu też kilka drinków przed jazdą samochodem. Alkohol to właściwie główne danie w jego jadłospisie. Jednak pod innymi względami Yeates znacząco odstaje od starszych kolegów po fachu - przede wszystkim tym, że posiada kochającą żonę, bystrego synka i psa, któremu Szarik i Lessie mogą co najwyżej lizać łapy. No, a poza tym ostatnimi czasy nasz bohater żyje sobie bezpiecznie z pisania kryminałów. Potajemnie jednak marzy o powrocie z detektywistycznej emerytury. Szczęśliwy (?) zbieg okoliczności (??) sprawił, że jego przyszły wydawca okazuje się być także grubą rybą świata przestępczego... i poważnym zleceniodawcą.

Flashback ma dwie podstawowe zalety. A właściwie jedną, ale można na nią spojrzeć z dwóch perspektyw. Tą zaletą jest postać głównego bohatera i narratora całej historii, który, jak przystało na prywatnego detektywa jest postacią bardzo charyzmatyczną - diablo inteligentny,  nie odmawia sobie używek i szybkiej jazdy samochodem, ma mnóstwo uroku osobistego i zarazem niewyparzoną gębę. Również jego styl relacjonowania akcji nie pozostawia wiele do życzenia - . narracja w wykonaniu Owena jest pełna humoru i niebanalnych metafor, więc co jak co, ale trudno się przy tej lekturze nudzić. Znakomity, swobodny warsztat Dębskiego sprawia, że praktycznie od samego początku wsiąkamy w lekturę na dobre.

Gorzej, że ostatecznie cała historia, mająca miejsce coś koło ósmej dekady XXI wieku, okazuje się być taka se. Delikatnie mówiąc. Najpoważniejszą usterką fabuły jest to, że mniej więcej w połowie już można śmiało robić zakłady, o co w tym wszystkim chodzi. Właściwie już na początku poznajemy mocne poszlaki, które naprowadzają nas na właściwy tor myślenia. Jak wspominałem wyżej, nie jestem znawcą ani miłośnikiem kryminałów, ale kilka ich w życiu przeczytałem i nie spotkałem się jeszcze z takim prowadzeniem czytelnika po nitce prosto do kłębka. Grande finale w wykonaniu Dębskiego wcale nie jest takie grande a przy okazji zdradza pewną niekonsekwencję w tworzeniu fabuły. Nie zdradzą w tym momencie na czym ona polega, aby nie zdradzać zbyt wiele - co jest zbrodnią wobec kryminału - ale jestem pewien, że miłośnicy takich serii jak Terminator domyślą się bez trudu, o co mi chodzi.

Podsumowując - przyjemna historia, napisana fajnym językiem i opowiedziana z perspektywy sympatycznego bohatera. Pod względem fabularnym całość troszkę kuleje i na końcu rozczarowywuje, jeśli więc ktoś spodziewa się zakończenia w stylu: "wow! tego się nie spodziewałem!" raczej się zawiedzie. Jeśli jednak szukacie w literaturze przede wszystkim rozrywki, a zatem wartkiej akcji, humoru i jednocześnie stronicie od "twardego" science-fcition o lotach w kosmos i pełnego rozważań naukowo-filozoficznych, to Flashback prawdopodobnie przypadnie wam do gustu

Eugeniusz Dębski
Flashback
Fabryka Słów 2010

27 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz |
Król Amazona, najjaśniejszy punkt ponurej jesieni - takimi słowy Fabryka Słów przedstawia czytelnikowi B.V. Larsona, kalifornijskiego pisarza, który osiągnął spory sukces publikując swoje książki w Internecie. Wydany w listopadzie zeszłego roku "Rój" to jego debiut na polskim rynku, który spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem przez krytykę i czytelników. Zachęcony ochami i achami sięgnąłem po tę wcale sporych rozmiarów książeczkę - po jej przeczytaniu czuję się mniej więcej jak człowiek, który przespał fajerwerki i nie wie, skąd ten powszechny zachwyt.

Fabuła jaką kreśli nam autor jest prosta jak metr drutu i garściami czerpie z utartych schematów - flotylla niezidentyfikowanej kosmicznej cywilizacji dokonuje inwazji na Ziemię. Olbrzymie statki obcych rozsiane po całym globie porywają przypadkowych ludzi, by poddać ich dziwnym próbom. Większość przerażonych obywateli nie zdaje testów i zostaje bezceremonialnie wyrzucona z pokładu. Taki właśnie los spotyka dwójke dzieci Kyle'a Riggsa - profesora informatyki, farmera a zarazem głównego bohatera i narratora całej historii. Riggsowi udaje się przejść wszystkie testy i zostaje ku swemu zdumieniu mianowany dowódcą przetrzymującej go jednostki. Niedługo potem okazuje się, że takich jak on jest więcej, wszyscy oni wkrótce muszą zacząć współpracować ze sobą, by stawić czoła jeszcze większemu zagrożeniu z kosmosu.

"Rój" to encyklopedyczny przykład fabuły, która - mimo wyraźnego braku pomysłu na coś oryginalnego - zaczyna się dość interesująco ale w pewnym momencie zaczyna rozczarowywać swoją bijącą po oczach wtórnością oraz jakimś niedbalstwem autora. Takie właśnie wrażenie odniosłem pod koniec - jakby Larson pisał tę książkę na czas i źle dobrał proporcje, poświęcając zbyt wiele czasu i miejsca szczegółom na początku i w środku, by potem nadrobić to galopującą bez większego sensu akcją na końcu. Trochę to paradoksalne, ale końcówka, na którą składały się dość pobieżne i "szybkie" opisy potyczek ludzi z obcymi, wynudziła mnie najbardziej i nie ratuje jej nawet dość ciekawy finał. 

Nie mniejszym rozczarowaniem jest sam Riggs. Sam pomysł, by głównym bohaterem uczynić informatyka, wykładowcę uniwersyteckiego i farmera zarazem jest dość ekstrawagancki, ale da się przeboleć. Nie da się jednak przeboleć tego, że facet jest zaskakująco płytki oraz przewidywalny i w ogólnym rozrachunku staje się ucieleśnieniem wzoru "od zera do bohatera", który kojarzy mi się z tandetnymi kreskówkami i tanim fantasy. Bardzo szybko nasz bohater godzi się ze śmiercią dzieci i dochodzi do swoistego porozumienia z Alamo, czyli morderczym statkiem, którego chcąc nie chcąc stał się dowódcą. Ale nie koniec na tym - Riggs okazuje się być człowiekiem wielu talentów i jako taki idealnie sprawdza się w roli stratega oraz żołnierza, któremu najlepsi członkowie marines i specnazu mogą co najwyżej lizać buty. A może po prostu ma szczęście że wpada na same genialne pomysły albo mieszając się w sam środek bitwy, zawsze jakoś z tego wychodzi? Nie mam pojęcia, ale i tak mnie ten typ nie przekonuje.

Niemniej "Roj" Larsona sprawdza się jako taka niezobowiązująca lekturka, w sam raz żeby zresetować mózgownicę w przerwie między dwiema lepszymi pozycjami. Niezbyt spodobała mi się ta książka, nie powala ani zaskakującą fabułą, ani stylem. Nie czuję geniuszu Larsona, nie rozumiem zachwytów nad jego papierowym debiutem na polskim rynku i raczej nie wyczekuję niecierpliwie kolejnych części cyklu. Owszem, czyta się lekko i szybko, ale hamburgera z McDonalda też się bierze na dwa kęsy, co nie znaczy że powinny one stanowić trzon naszej diety. Ani nie polecam, ani nie odradzam - dla mnie "Rój" to średniak, i to taki średni średniak...

B.V. Larson
Rój
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Fabryka Słów 2012   



19 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Kolejna książka, która chodziła za mną od dłuższego czasu. W dodatku pierwszy kontakt z twórczością Banksa, o którym słyszałem wiele i - by tak rzec - różnie. W końcu udało mi się dostać książkę w swoje ręce, zaś nieśmiertelna ironia sprawiła, że stało się to akurat w dniu, kiedy autor podał do publicznej wiadomości, że... jest chory na raka i zostało mu kilka miesięcy życia. 

Wobec tego faktu poczułem się w jakiś dziwny sposób jeszcze bardziej zmotywowany do zagłebienia się w jego twórczość. Jednocześnie moje oczekiwania względem niniejszego tytułu osiągnęły dość wysoki poziom, zwłaszcza gdy zerknąłem na opis polskiego wydawcy, po którym spodziewałem się czegoś, co przygniecie mnie swoją epickością. Ale po kolei.

Wspomnij Phlebasa to pozycja otwierająca cykl o Kulturze, utopijnym społeczeństwie ludzi i inteligentnych maszyn, którego celem jest ciągła ekspansja i wdrażanie swego modelu cywilizacji wśród mniej rozwiniętych ras kosmosu. Banks wprowadza nas w ten świat zaczynając od historii wojny między Kulturą, a Idirianami - trójnogimi fanatykami religijnymi, którzy siłą próbują wprowadzać swój własny porządek w galaktyce. Właściwa akcja rozpoczyna się w momencie, gdy jeden z Umysłów - superkomputerów Kultury - zmuszony jest uciekać przed atakiem Idirian. Ewakuuje się z bezimiennego statku i rusza wprost na Schar, jedną z Planet Umarłych, nad którą pieczę sprawuje Dra'Azon, rasa tajemniczych i potencjalnie boskich istot, z którymi nie chce zadzierać żadna ze stron konfliktu. Jest tylko jedna osoba, zdolna przedostać się przez roztoczoną wokół planety Barierę Milczenia - agent Idirian, jeden z ostatnich żyjących Metamorfów, Bora Horza Gobuchul. To właśnie jemu towarzyszymy w przygodzie, od której mają zależeć przyszłe losy wojny. 

Tja... A tak serio?

Książka Banksa po przeczytaniu może przyprawić o niezły mętlik w głowie, to pierwszy od dawna tytuł, do którego trudno mi się jakoś jednoznacznie ustosunkować. Gatunkowo najbliżej mu do space opery, pełnej podróży kosmicznych, bajecznych technologii zapierających czasem dech w piersiach (spróbujcie wyobrazić sobie orbital, czyli kosmiczną platformę w kształcie dysku, z własną atmosferą, klimatem i o średnicy dwukrotnie przekraczającej średnicę Słońca - no właśnie...), obcych ras oraz z międzyplanetarnym konfliktem przewijającym się w tle - podczas czytania daje o sobie znać ogromna wyobraźnia Banksa, oraz jego wysoka sprawność literacka. Wspomnij Phlebasa to po prostu całkiem przyjemne czytadło. I niestety nic więcej.

Zawsze wydawało mi się, że za pomysłem na fabułę idzie inicjatywa pisania. W tym przypadku mam wrażenie, że było na odwrót. "O, pomyślał sobie Banks pewnego dnia, napiszę space operę!" I zaczął pisać, po drodze usiłując za wszelką cenę wycisnąć z oklepanego schematu jak najwięcej i upstrzyć go fajerwerkami. Efekt tego taki, że jego książka... nie ma sensu. A może inaczej - sens jest, ale gdzieś się rozmywa między wstępem i zakończeniem. Już sam główny bohater wydaje się być postacią, którą Banks starał się uczynić oryginalną, ale w tych staraniach zgubiła się całkowicie osobowość protagonisty. Przykład - największym atutem Horzy jest jego zdolność do przybierania wyglądu innych osób, spodziewać by się zatem można, że osią fabuły będą intrygi, w których ta właśnie zdolność stanie się poważnym atutem. Tymczasem Horza jest zwykłym żołnierzem, nie ma w nim nic z herosa ani tym bardziej tajnego agenta. Ostatecznie mam wrażenie, że Banks uczynił go Metamorfem tylko dlatego, że taki bohater jest po prostu mało wyeksploatowany - i byłoby całkiem cacy, gdyby nie fakt, że przez całą książkę Horzy nie udało się przekonać mnie do siebie, jest jakiś taki nieokreślony. Można to oczywiście intepretować w ten sposób, że będąc Metamorfem również jego osobowość ulega przekształceniom, ale to chyba byłoby zbyt proste wyjaśnienie. Dla mnie pozostanie miałki.

Podobnie ma się rzecz z wielką misją Horzy. Tak właściwie jego wyprawa po Umysł nie miała większego sensu, pojawia się zresztą uwaga wypowiadana przez jednego z pobocznych postaci, że zaginiony komputer nie będzie miał praktycznie żadnego znaczenia dla historii wojny. Skąd zatem ta histeria na jego punkcie - nie wiadomo. Zresztą, zanim Horza ostatecznie ruszy na poszukiwania, będzie musiał przeżyć trochę innych przygód, które zdaje się miały być taką zapchaj-dziurą, spinającą w byle jaki sposób początek i koniec. Zanim czytelnik przebrnie przez potyczki w kryształowej świątyni, ucieczkę z tonącego megastatku czy mecz gry w zniszczenie, zdąży już zapomnieć od czego właściwie się zaczęło i jaki cel stoi przed bohaterami - nie było w tym nic złego gdyby nie fakt, że te przygody stanowią większą część całej fabuły. Najciekawszy aspekt powieści, czyli wojna między dwoma kosmicznymi imperiami została tu zepchnięta na daleki drugi plan, uniemożliwiając czytelnikowi - podobnie jak w przypadku Horzy - jakieś głębsze emocjonalne zaangażowanie się w ten konflikt, opowiedzenie się po którejś ze stron. Obie są przekonane o swoich racjach, obie pewne swej wygranej, jednak w praktyce nie mamy szansy zakibicować żadnej z nich, do końca pozostają obce tak jak były na początku. Zapowiadający się świetnie główny motyw powieści na końcu okazuje się do bólu przewidywalny i po prostu strasznie nudny, przez ostatnie rozdziały opisujące wędrówkę przez podziemia Schar marzyłem już tylko o tym, żeby mieć to wszystko za sobą.

Stąd właśnie biorą się moje rozterki, jeśli chodzi o "Wspomnij Phlebasa" - po dobrym, interesującym początku spodziewałem się równie intrygującego rozwinięcia akcji i ciekawego zakończenia. Niestety otrzymałem skleconą chyba naprędce historyjkę, która nie powaliła mnie zwrotami akcji, przemyślaną strukturą bohaterów, analizą zjawiska jakim jest wojna, czy struktur społecznych Kultury i Idirian - na co się zapowiadało. Takie zwykłe czytadło. Bardzo dobrze, ciekawie napisane, ale - niestety - tylko czytadło...

Wspomnij Phlebasa.
Iain M. Banks 
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik 
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 1998


 







16 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Wiele osób nie lubi czytać książek, których fabułę wcześniej poznali z filmowej adaptacji. Mi to raczej nie przeszkadza, bowiem nie wydaje mi się, żeby zapamiętany wizerunek aktorów i pewnych scen znacząco wpływał na odbiór książki. Jasne, takie rzeczy się zauważa, ale nic poza tym... Inna sprawa, że czasem powieść - a tak było też z "Parkiem Jurajskim" Michaela Crichtona - rozgłos zyskuje dopiero po premierze filmu na jej podstawie... i na samym fakcie, że taka książka istnieje, przygoda z nią dla wielu osób się kończy.

 Do "Parku..." zabierałem się od już pewnego czasu - w końcu zabrałem się za tę książkę po tym, jak wygrzebałem w necie informację, że w te wakacje na ekranach kin zagości trójwymiarowa wersja kultowego już filmu Spielberga z 1994 roku (co na marginesie stanowi dla mnie wyjątkowo smutny znak naszych czasów - odgrzewanie starych, znanych wszystkim filmów, byle tylko nabić kasę na ładnej oprawce...). Nie miałem co do tej pozycji jakichś wielkich oczekiwań, nawet pomimo faktu, że "Park..." Spielberga to jeden z moich ulubionych filmów okresu dzieciństwa i oglądałem go jakiś pierdyliard razy w kinie oraz na VHS-ie. Byłem po prostu ciekaw, czym jest książka, z której zrobiono najbardziej epicki film przygodowy lat 90-tych. I muszę przyznać, że wsiąkłem w to na dobre.

Książka rozpoczyna się od krótkiego reportażu na temat firmy InGen oraz pewnych wydarzeń, które miały miejsca pod koniec sierpnia 1989 roku na wyspie Isla Nubla u wybrzeży Kostaryki. Oczywiście, zarówno InGen, jak i Isla Nubla (nie wspominając o wydarzeniach, które się tam rozegrały) to fikcja, jednak tekst wprowadzenia stanowi również przestrogę przed niefrasobliwą ufnością wobec najnowocześniejszych zdobyczy nauki oraz dumą naukowców, która może prowadzić do tragedii. W prologu jesteśmy świadkami serii niecodziennych przypadków, jakie spotykają kilka niezwiązanych ze sobą osób - towarzyszymy między innymi lekarce szpitala polowego, do którego przywieziono robotnika poważnie poturbowanego przez nieznane zwierzę, spotykamy również wypoczywające na Kostaryce małżeństwo i ich kilkuletnią córkę, która zostaje zaatakowana przez chodzącą na dwóch tylnych łapach jaszczurkę. 

Ostatecznie akcja przenosi się na teren wykopalisk prowadzonych przez wybitnego archeologa Alana Granta przy pomocy paleobotanika Ellie Statler. Jeśli widzieliście film Spielberga, to znacie ciąg dalszy - parka zostaje zaproszona do zwiedzenia nowoczesnego parku rozrywki założonego przez milionera Johna Hammonda, po drodze dołącza do nich ekscentryczny matematyk Ian Malcom oraz prawnik Gennaro, na miejscu zaś poznają dwoje wnucząt Hammonda, Tima i Alex. Po krótkim zapoznaniu się z infrastrukturą i pracownikami, grupka turystów rusza na zwiedzanie parku zamieszkałego przez żywe dinozaury. Pozornie niegroźna wycieczka po pewnym czasie zamienia się w koszmar, zaś park z czasem ogarnia coraz większy chaos.

Pierwszą refleksją po przeczytaniu ostatniej strony było poczucie, że przeczytałem książkę, które jest nie tyle lepsza od ekranizacji, co po prostu znacząco się od niej różni. Oczywiście można doszukać się mnóstwo szczegółów niezgodnych w obu wersjach, ale nie o to mi chodzi - przede wszystkim czuć różnicę gatunkową między nimi. Spielbergowski "Park..." to film w gruncie rzeczy przygodowy, genialnie zrealizowany, niemniej stawiający przede wszystkim na widowiskową akcję "tu i teraz" - książka Crichtona to z kolei wciągający, momentami mroczny thriller, opowiadający nie tylko o śmiałym eksperymencie, który wymyka się spod kontroli, ale w sporej mierze poświęcony pokazaniu na jakich zasadach i zależnościach opiera się współczesny świat nauki, (mający dziś więcej wspólnego z bezwzględnym biznesem, niż ze światłymi ideami) oraz ukazujący możliwe konsekwencje zabawy życiem. Przewagą książki jest też z pewnością fakt, że pisarzowi łatwiej nakreślić wyrazistych bohaterów. Szczególnie spodobała mi się postać Johna Hammonda, który nie jest wcale takim sympatycznym, acz trochę naiwnym i zdziecinniałym milionerem, jakiego pamiętamy z filmów lecz w gruncie rzeczy człowiekiem niebezpiecznie zafiksowanym na punkcie swoich planów, z premedytacją ignorującym fakt, że nie da się kontrolować natury, zaś każda taka próba prędzej czy później doprowadzi do katastrofy. 

Co prawda książka Crichtona nie zaskakuje czytelnika, który po obejrzeniu filmu wie, czego się spodziewać, niemniej na uwagę zasługuje bardzo staranny warsztat literacki oraz stojące za nim przesłanie. Crichton kreśli fantastyczną wizję inżynierii genetycznej, która nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością (i prawdopodobnie nigdy nie będzie miała), jednak przekaz pozostaje jasny - tak jak istnieją granice ludzkiego poznania, tak istnieją granice ludzkich możliwości. Można je przekroczyć, jednak niemożliwe jest przewidzenie konsekwencji takiego działania. Do mnie to trafia, tak samo jak literacki talent Crichtona. Polecam!

Park Jurajski
Michael Crichton
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo Amber 1997


13 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz |
Przy okazji recenzji The Blood of Heroes - The Waking Nightmare kilka dni temu wspomniałem również o autorze oprawy graficznej albumu (która w wielu wypadkach jest dla mnie równie ważna, co zawartość samego krążka). Karol Lasia, znany szerzej jako Khomatech, to młody holenderski artysta polskiego pochodzenia. Jego prace można opisać jednym słowem:


Niesamowite!

Khomatech od ok. 10 lat zajmuje się fotografią jednak jak sam twierdzi traktuje to tylko jako hobby. Jego domeną i źródłem utrzymania jest natomiast grafika komputerowa, którą zajmuje się jako freelancer na zlecenie takich firm jak Playboy, Mercedes, Pepsi, Shell oraz wytwórnie muzyczne Ninja Tune czy Ohm Resistance.

Jego prace tworzone na potrzeby wydawnictw muzycznych szczególnie przykuły moją uwagę, stanowią bowiem doskonałą mieszankę tego, co lubię najbardziej: mistrzowskich zdolności, artystycznego wyczucia oraz powalającego klimatu. Po prostu magia i kosmos. Zresztą, oceńcie sami:  








Wszystkie powyższe grafiki autorstwa Khomatech.
Więcej prac artysty możecie obejrzeć na jego oficjalnej stronie

lub na fanpage'u FB

11 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz |

Bardzo lubię stare książki – za „stare” przyjmuję w tym miejscu te sprzed lat 50-tych XX wieku włącznie. A lubię je nie dlatego, że intensywnie pachną papierem (którym niektórzy miłośnicy zabytkowych wydawnictw się z lubością zaciągają, co dla mnie wciąż pozostaje niepojęte), ani dlatego, że uważam je za lepsze od współczesnych, bo na to nie ma reguły. W starych książkach najlepsze jest to, że przez pryzmat pisarskich wyobrażeń pozwalają bliżej poznać nastroje panujące w danym czasie – a te z półki sci/fi pozwalają nam dodatkowo skonfrontować te wyobrażenia z teraźniejszością, w której żyjemy. 

Kiedy więc sięgałem po „Władców marionetek” spodziewałem się lektury na takim poziomie, że jeszcze przez jakiś czas będzie mi chodzić po głowie. Powieść Heinleina, który często przedstawiany był jako przyjaciel Dicka i również klasyk gatunku, na kilku odwiedzanych przeze mnie serwisach książkowych zbiera bardzo pochlebne opinie czytelników. Znalazłem ją też w kilku zestawieniach absolutnych must read z kategorii S/F – tym chętniej wziąłem się do czytania. I przynajmniej w pewnym sensie moje oczekiwania się spełniły – książka zapadła mi głęboko w pamięć. Niestety… 

Ale po kolei. Podstawowy zarys fabuły na pewno jest wszystkim dobrze znany - tego jednego nie da się tej powieści odmówić, że stała się inspiracją dla wielu późniejszych twórców. Akcja rozpoczyna się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w czasach latających samochodów i mocno zaawansowanej kolonizacji innych planet układu słonecznego. Główny bohater, tajny agent, którego poznajemy pod imieniem Sam, dostaje zlecenie zbadania tajemniczego statku kosmicznego, który wylądował w okolicach Grinnell w stanie Iowa - wysłani tam wcześniej agenci nie dają znaku życia. W misji towarzyszyć mu będzie piękna agentka Mary oraz sam szef agencji, nazywany pieszczotliwie przez podwładnych Staruchem. Po przybyciu na miejsce agenci odkrywają, że okoliczni mieszkańcy zostali zaatakowani przez ślimakowate pasożyty, przejmujące całkowite kontrolę nad umysłem nosiciela. Z czasem inwazja przybiera masową skalę. Tak rozpoczyna się walka o przetrwanie gatunku ludzkiego.

Już z samego opisu na stronie wydawcy z łatwością można się domyślić, jak potoczy się fabuła, Heinlein niczym już dziś nie może zaskoczyć czytelnika zaznajomionego z kinem akcji i historiami o inwazji kosmitów. Ale w gruncie rzeczy takich książek jak „Władcy…” nie czyta się dla fabuły, a dla zwykłej przyjemności. Oczywiście definicja przyjemności u każdego jest różna – mnie na przykład czytanie książek rojących się od drętwych dialogów oraz nielogiczności i obsadzonych do bólu szablonowymi bohaterami, wcale nie bawi. A „Władcy…” wszystkie te cechy posiadają…

A zaczyna się całkiem przyzwoicie od sceny, w której główny bohater budzi się obok przygodnie poznanej blondyny, a przed wyjściem jeszcze zastanawia się czy jest jej coś winien. No to - pomyślałem sobie - pewnie jakiś macho, prawdziwy agent. Niedługo potem musiałem nieco zweryfikować swoje zdanie o Samie, ponieważ okazało się, że jego spryt i inteligencja utrzymuje się na poziomie mniej więcej Austina Powersa. Im dłużej czytałem tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że facet to zwykły, rozhisteryzowany debil, który pewnie nie zostałby agentem, gdyby nie wsparcie ojca, czyli… Starca. Piękna historia rodzinna, zwieńczona pod koniec książki uroczystym przejęciem tronu w agencji (o której też właściwie nic nie wiadomo, poza tym, że jest). Nie lepiej jest w przypadku Mary, która istnieje w książce chyba dlatego, że główny bohater powieści akcji musi mieć przy sobie jakąś laskę – nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że z początku chłodna i surowa Mary zaledwie kilka stron dalej snuje z Samem plany małżeńskie. Kobieta zmienną jest, no ale bez przesady!

Zanim wziąłem się do czytania, byłem przekonany, że książka będzie takim miksem kina kryminalnego z horrorem. Może dlatego zawiodłem się, ponieważ ani przez chwilę nie udało mi się poczuć grozy płynącej z faktu, że każdy człowiek staje się potencjalnym zagrożeniem. Pamiętacie „The Thing”? Tam atmosfera zaszczucia, lęku przed ludźmi, których się doskonale zna była doskonale zarysowana, niemal namacalna. Tutaj tego zabrakło. Wręcz miałem wrażenie, że bohaterowie siłują się z problemem, który tak właściwie nie jest jakąś palącą sprawą. Ziemię opanowują jakieś ślimaki z kosmosu, ale da się przecież z tym żyć… W mniej więcej 3/4 objętości książki następuje piękna scena, kiedy Sam i Mary, już zakochani, biorą urlop (!) i zaszywają się w domku z dala od wielkich miast. Większość kraju postawiona w stan zagrożenia, wszyscy obywatele pod groźbą śmierci zmuszeni są do uprawiania nudyzmu, a ci sobie odpoczywają… Pewnego dnia nasza parka widzi miejscowego odludka, który wbrew nowym przepisom jest całkowicie ubrany. Sam, jak przystało na agenta… ignoruje to, stwierdzając, że facet zawsze był takim anarchistą. Takich nielogiczności znajdzie się jeszcze więcej, a wszystkie po to by jakoś napędzać dramatyzm akcji. Show must go on! Każdy normalny człowiek nabrałby podejrzeń w takiej sytuacji jak wyżej opisana, ale nie Sam - przecież gdyby zrobił cokolwiek w kierunku eliminacji potencjalnego zagrożenia (które czytelnik rozgryza od razu), to jego kot nie zostałby zainfekowany ślimakiem i nie przyniósłby tej zarazy do chatki, w której dwójka agentów urządza sobie piknik.

Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, o co chodzi z tą książką. Zdecydowanie dobry pomysł został totalnie zmasakrowany przez fatalne pisarstwo - miałem wrażenie, jakby to była pierwsza powieść Heinleina, której on sam nie przeczytał ponownie przed oddaniem wydawcy. Dlaczego zatem w znacznej większości recenzji i opisów na jakie się natykam uchodzi za świetną powieść, pozycję obowiązkową dla fanów gatunku? Czy to ja nie rozumiem geniuszu zawartego w grafomańskiej książce, czy może „klasyka” to cudowne słowo, które każdą bzdurę zamieni w dzieło sztuki? Jakby nie było - kiepsko wspominam tę książkę i nie polecam jej nikomu, szczególnie osobom chcącym rozpoczynać przygodę z S/F właśnie od klasyki. Jak widać, nie wszystkie stare książki zasługują na uwagę… a może inaczej - zasługują na uwagę, jednak nie w pozytywnym znaczeniu. Trzeba przeczytać kilka kiepskich pozycji, aby móc bardziej docenić te wartościowe. Jak na razie „Władcy Marionetek” to najgorsza pozycją, jaka wpadła mi w tym roku w ręce, ale może kiedyś jeszcze dam szansę Heinlein'owi - może "Starship Troopers"? ;)

Władcy marionetek
Robert A. Heinlein
Tłumaczenie: Anita Zuchora
Wydawnictwo Solaris 2007





9 kwietnia 2013

Posted by Michał Antosiewicz | File under : ,
Budzisz się. Poranek taki sam jak zwykle, leżysz w czystej pościeli – jak zwykle. Przez okno pada na ciebie oślepiając jasne światło słońca. I nagle uświadamiasz sobie, czujesz, że coś jest nie tak. Że świat, w którym się obudziłeś wcale nie jest tym, który znasz. Przypominasz sobie, co się stało. Zeskanowali cię. Nie jesteś człowiekiem z krwi i kości, rzeczywistość dookoła to tylko wirtualny model, zaś ludzie, których widzisz na ulicach to tylko zaprogramowane, bezmyślne boty. Jesteś tu uwięziony i nie możesz się wydostać. A najgorsze jest to, że… sam sobie to zrobiłeś.

                Kiedy po raz pierwszy dawno temu czytałem „Polowanie na Czerwony Październik”, byłem zdumiony, że takie grube tomiszcze, pełne fachowy terminów i technicznych opisów, może sprawić takiemu laikowi jak ja tyle frajdy. Książka Egana jest trochę pod tym względem podobna – jeśli nie jesteś za pan brat z matematyką, technikami programowania, mikrobiologią oraz genetyką, to zapewne spora część wątków i opisów stanowić będzie dla ciebie zagadkę. Inna sprawa, że w przeciwieństwie do Clancy'ego, Egan w "Mieście Permutacji" koncentruje się nie na akcji... której tak właściwie w ogóle tu nie ma... lecz na stawianiu pytań i poszukiwania odpowiedzi. Nuda? No niekoniecznie…

        Historia opowiedziana w „Mieście…” rozgrywa się w dość niedalekiej przyszłości - technologia doszła do takiego etapu, że możliwe staje się zeskanowanie umysłu człowieka i umieszczenie jego cyfrowej Kopii w sieci. Byłoby idealnie, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, zasoby takiej sieci, zwanej VR, są mocno ograniczone, koszt korzystania z niej to spory wydatek. Po drugie – Kopie w świetle prawa nie są uznawane za ludzi. Dlatego też tylko najbogatszych maniaków stać na realizację marzenia o wiecznym życiu. Im właśnie Paul Durham, którego poznajemy, gdy budzi się jako Kopia, składa propozycję ucieczki od ograniczeń systemu i stworzenie własnej sieci, wirtualnej planety, której nikt nigdy nie wyłączy.  

            To tylko zarys głównej osi fabuły, która staje się pretekstem do rozważania na temat tego, co zbiorczo możemy nazwać „człowieczeństwem”. Co składa się na nasze istnienie? Ciało i osobowość? Czy może sama nasza jaźń? Jeśli tak, to co się stanie w konfrontacji Kopii z Oryginałem, siedzącym przed komputerem? Kim te dwie jednostki będą dla siebie? Czy pozostaniesz sobą, jeśli na życzenie wytniesz sobie część wspomnień, zmienisz osobowość, zastąpisz je czymś innym? Znasz odpowiedzi na te pytania? Ja szczerze mówiąc dalej się nad tym zastanawiam, ale nie widzę żadnego rozwiązania. Egan pisząc „Miasto…” pewnie też nie zamierzał odpowiadać na nie wprost a wręcz przeciwnie –  spiętrzyć problem przed czytelnikiem, doprowadzając do sytuacji w której ten zatraca się między rzeczywistością, a wirtualną projekcją. A przy tym bardzo umiejętnie dozuje zwroty fabuły, tak że nigdy nie wiesz, czym jeszcze cię zaskoczy.

                Niektórzy zarzucają Eganowi braki w warsztacie literackim. Cóż, literatura piękna to to faktycznie nie jest, niemniej ani razu nie miałem wrażenia, żeby czegoś tam brakowało, lub czegoś było za dużo. Egan bardzo sprawnie posługuje się piórem, bardzo plastycznie przedstawia swoją wizję wirtualnego świata. Tak jak wspomniałem, w książce sporo miejsca zajmują opisy działa bohaterów w sieci, co może odrzucać niewyrobionego czytelnika, jednak to w końcu hard sci-fi. Egan jest naukowcem, jego wizje przyszłości mają mocne, naukowe podstawy, lecz równie dobrze radzi sobie z przedstawianiem psychologicznej głębi bohaterów, lekko poschizowanego Durhama, jego pomocniczki Marii, czy zeskanowanego milionera, zafiksowanego na punkcie zabójstwa, którego przez przypadek popełnił lata temu. Całość jest więc całkiem strawna nawet dla laika, a ze względu na poruszaną tematykę może być asumptem do całkiem przyjemnego eksperymentu myślowego. Jeśli lubisz książki Gibsona lub Ghost In the Shell, to koniecznie musisz zapoznać się z „Miastem Permutacji”.


Miasto Permutacji
Greg Egan
Tłumaczenie: Konrad Kozłowski
Wydawnictwo Solaris 2007