Rzadko zdarza się, by autor dzieła
literackiego sam brał się za jego ekranizację. Do niedawna jednym
przykładem takiego filmu, jaki znałem, był Johnny poszedł na
wojnę, wyreżyserowany przez Daltona Trumbo na podstawie jego
własnej powieści. Można by pomyśleć, że takie rozwiązanie to
gwarancja sukcesu – w końcu kto lepiej niż pisarz wie, jak
powinna wyglądać ekranizacja papierowego pierwowzoru? Prawda?
Zanim obejrzałem Kobietę pułapkę,
postanowiłem najpierw poznać oryginalną serię komiksów
Bilala, nieformalnie zwaną Trylogią Nikopola i uznawaną za jedno z
największych osiągnięć francuskiego komiksu. Spodobało się.
Szalona i pełna absurdów wizja świata przyszłości wciąga jak
zakochany kundel makaron, zaś specyficzna, choć staranna kreska tylko podkreśla groteskowy klimat całej opowieści. Po skończeniu lektury i przetrawieniu
jej jeszcze przez chwilę, zabrałem się za film. O ile komiks
wymęczył mnie w pozytywnym sensie, zmusił do uważnego śledzenia
historii, wbił w mózgownicę i zachęcił do powtórnego poń sięgnięcia, o tyle w
trakcie filmu musiałem walczyć z pokusą wyłączenia go w połowie. W tej chwili najchętniej już bym o nim zapomniał.
Akcja rozpoczyna się w roku 2095 –
futurystyczny Nowy Jork, podzielony na piętrowe strefy jak getta, pełen fruwających samochodów i reklamowych hologramów, przeżywa istne zatrzęsienie niecodziennych,
trudnych do wyjaśnienia zdarzeń. Nie dość, że w Central Parku
wykwita przejście wiodące do innego wymiaru, z którego jeszcze nikt nie powrócił żywy, to jeszcze nad samym miastem zawisa statek
kosmiczny o kształcie piramidy, zamieszkany przez nikogo innego jak
przez egipskich bogów. Jeden z nich, Horus, za bunt zostaje skazany
na śmierć – zanim umrze ma siedem dni, w trakcie których może
nawiązać kontakt ze stworzonymi przez siebie ludźmi. Niedługo po
jego zejściu na dół w mieście pojawia się kolejny gość,
niejaki Alcide Nikopol (Kretschmann), również buntownik, przypadkowo
uwolniony z mającej trwać trzydzieści lat hibernacji. Obaj panowie
nawiązują „współpracę” w celu znalezienia Jill
Bioskop(Hardy), przypominającej topielicę w czepku pływackim kosmitki, która jako jedyna może urodzić Horusowi potomka i
uchroni go tym samym od permanentnej zguby.
Uff, to tak w telegraficznym skrócie.
Fabuła filmu, według dystrybutora oparta o dwie pierwsze części Trylogii Nikopola wcale nie należy do najsłabszych, jest spójna,
podobnie jak wizja miasta przyszłości, wraz z jego strukturami –
ponadto mamy tu kilka wątków pobocznych, całkiem nieźle
splatających się z głównym. Problem? Ano jeden, mianowicie - to
nie jest historia, którą poznałem z komiksów. Pojawiają się te
same postacie, mają te same imiona i pewne cechy charakteru - ale to
nie jest opowieść o nich, tylko o ich filmowych sobowtórach. Dla
większości nie znających oryginału widzów nie ma to zapewne większego znaczenia, dla mnie to jednak
poważny minus – ekranizacja powinna pozostać dość wierna
literackiemu pierwowzorowi... No chyba, że jest genialna, jak Blade
Runner, Forrest Gump czy wcześniej omawiany Stalker. Kobieta pułapka
w żadnym wypadku nie jest, nawet biorąc pod uwagę teorię, iż
jest to film zapoczątkowany niejako już na kartach komiksu (w
trzecim tomie poznajemy reżysera, który kręci własny obraz o Jill
i Nikopolu i to zdaniem niektórych było punktem wyjściowym do
nakręcenia przez Bilala prawdziwego filmu). Po prostu nieźle
opowiedziana, ale nie zaskakująca historia, w której z łatwością
można doszukać się towarzyszących autorowi inspiracji.
Niestety, nawet dobra fabuła nie obroni
się, jeśli zostanie sprzedana za pośrednictwem idiotycznych dialogów oraz słabego
aktorstwa. A tak najkrócej da się określić to, czego świadkami
jesteśmy w trakcie tego filmu – widać, że aktorzy strasznie się
męczą w swoich rolach, zachowanie ich bohaterów, mimika, intonacja
z jaką wypowiadają swoje drętwe kwestie już od początku rażą
swoją sztucznością. A ten ich akcent... Film jest w całości po
angielsku i nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że główne
role grają Francuzka i Niemiec – nawet mnie boli to, co słyszę z ich ust. Bardzo boli, szczególnie w scenach, które są po prostu
głupie i kiepsko napisane. Jest ich tutaj sporo - naprawdę ciężko mi wyobrazić sobie podobne wymiany zdań i zachowania, jak przedstawione tutaj.
Innym ważnym elementem,
uzupełniającym ten obraz nędzy i rozpaczy są efekty specjalne. A
warto zwrócić uwagę, że znaczna ilość lokacji oraz
przewijających się przez ekran postaci została wygenerowana
komputerowo, dzięki czemu film dorobił się łatki jednego z
pionierów tego rodzaju kina. Przy budżecie zaledwie dwudziestu
milionów dolarów nie ma oczywiście mowy o grafice niczym z
Avatara, zwłaszcza że Immortal ukazał się dobre pół dekady
przed obrazem Camerona – jednak wypuszczony dwa lata później
Renaissance dysponował już znacznie ciekawszą i przyjemniejszą
dla oka oprawą wizualną, mimo że jego budżet był o 1/4 niższy.
Pół biedy, że tła czasem zostały zmontowane z obrazem na odwal,
a postacie wyglądają jakby żywcem wyjęto je z intra do
kiepskiej gry komputerowej – aktorzy i tak dostali pełne gaże za
swoje role, taki kaprys twórcy, że postawił na marną technikę.
Spoko. Jedno jednak mnie zastanawia i nie potrafię znaleźć
odpowiedzi na moje wątpliwości, mianowicie – czemu do cholery
poświęcono mnóstwo kasy na stworzenie cyfrowych modeli zwykłych
ludzi, podczas gdy jedyna postać, w pełni zasługująca na render,
została zagrana przez faceta w masce i czerwonym kombinezonie? Nie
chodzi mi nawet o fakt, że projekt rekinopodobnego Dayaka jest po prostu kretyński i przypomina odrzut z Power Rangers, ale serio
– czemu?
Po seansie Immortal miałem wrażenie,
jakbym obejrzał powtórkę z Piątego Elementu – podobni
bohaterowie, podobne relacje między nimi, sceneria, projekty... I
tylko jedna różnica - film Bessona, choć z głupiutką, niezbyt
oryginalną fabułą, był piękny, zjawiskowy i dopracowany pod
każdym względem. Tutaj niestety nie zostało zbyt wiele ze sporego
potencjału komiksu Bilala, na nieźle zarysowanej fabule i
przyjemnej muzyce kończą się zalety tego filmu – pogrąża go
sztuczne aktorstwo, marny scenariusz i oprawa wizualna, która
bardziej przeszkadza w oglądaniu, niźli przykuwa wzrok. Mogę go
polecić jedynie jako ciekawostkę pokazującą, że nie każdy autor
nadaje się do reżyserowania ekranizacji swojego dzieła – na
szczęście Kobieta Pułapka trwa tylko półtorej godziny.
Plusy -nieźle zapowiadająca się, choć nie mająca wiele wspólnego z komiksem fabuła -przyjemna, ale słabo eksponowana muzyka | Minusy -marny scenariusz i aktorstwo -odstręczająca oprawa wizualna |
obsada:
-Linda Hardy - Jill Bioskop
-Thomas Kretschmann - Alcide Nikopol
-Thoman M. Pollard - Horus
-Charlotte Rampling - dr Elma Turner
-Frédéric Pierrot - John
-Yann Collette - inspektor Froebe
scenariusz:
-Enki Bilal
-Serge Lehman
muzyka:
-Goran Vejvoda
-Sigur Rós
Filmweb - 6,1/10
IMDb - 6,0/10
Nie brzmi to najlepiej, ale biorąc pod uwagę, że mam płytę z tym filmem (dołączali chyba do Focusa) i właśnie mi o nim przypomniałeś, to chyba obejrzę :D
OdpowiedzUsuńFilm jest jako tako strawny, przyznaję że to prawdopodobnie po lekturze komiksu moje oczekiwania co do niego wzrosły ponad miarę :)
UsuńJa komiksów w ogóle nie czytam, więc to rozczarowanie powinno mnie ominąć :D
Usuń