10 lutego 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under :
Na zewnątrz słoneczko, na termometrach temperatura podbija coraz wyżej, biały śnieg zmienia się w brunatną breję, a spod niej coraz śmielej wyłaniają się pierwsze przebiśniegi, słowem: wiosna i globalne ocieplenie! A co by było, gdyby, cytując klasyka, „słoneczko nasze zgasło”? Och, nic prostszego – wtedy zbudujemy bombę atomową wielkości Manhattanu i wyślemy ją w górę, żeby reanimować umierającą gwiazdę. Takie właśnie zadanie stoi przed załogą statku Icarus II, której pod koniec wyprawy towarzyszymy w pierwszym pełnometrażowym filmie science-fiction twórcy Trainspotting, oraz 28 dni później.

Na ogół nie przykładam zbyt dużej uwagi do realizmu w filmach - jestem zwolennikiem tezy, że gdyby miały one mieć twarde oparcie w rzeczywistości, to większość byłaby do bólu nudna, zaś reszta trwałaby 10 minut, kończąc się śmiercią bohatera. W przypadku science-fiction, coraz mniej związanego z science zasada ta znajduje szczególne uzasadnienie. Nie zmienia to jednak faktu, że ilość wierutnych głupot, nagromadzonych w Sunshine przekracza wszelkie limity, co boli o tyle, że film należy do grona tych poważniejszych. Już główny wątek fabularny wskazuje, że autorzy bardzo mocno pofolgowali wyobraźni, umieszczając akcję w połowie XXI wieku – i choć, jak wspomniałem, mam dość duży próg tolerancji na bzdury w tym gatunku, to absurd tego kalibru naprawdę trudno przełknąć.

Na szczęście historia rozgrywająca się w tle nie jest głównym filarem filmu, a jedynie pretekstem do ukazania bohaterów i nie zawsze przyjemnych relacji między nimi. Osiem osób, od szesnastu miesięcy zamkniętych na jednym statku, miliony mil od domu, żyjących pod presją faktu, że są ostatnią nadzieją ludzkości – no po prostu idealne warunki na małą interpersonalną wojenkę. Dodajmy do tego nieśmiertelne prawo Murphy'ego, mówiące że jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno i już mamy Sunshine w pigułce. W pierwszej części filmu akcja toczy się dość spokojnie, poznajemy bohaterów i warunki życia na statku; druga zaś to już kosmiczny thriller, wyraźnie inspirowany takimi obrazami, jak pierwszy Obcy czy Event Horizon – w tym momencie możemy zweryfikować nasze sądy na temat członków Icarus II. Szczególnie ciekawie na tle reszty prezentuje się fizyk Capa (Murphy) oraz mechanik Mace (Evans) – kolesie różnią się między sobą mniej więcej w tym samym stopniu, w jakim wódka różni się od mleka, ale narastający kryzys zmusza ich do ścisłej współpracy. Nie ma tu typowego dla amerykańskiego kina mdłego patosu i cukierkowych, łzawych pogaduszek: sytuacja jest ciężka, kopie nas po dupie i zmusza do poświęceń i trudnych decyzji, ale za wszelką cenę musimy sobie poradzić - to, kim jesteś, nie ma znaczenia, liczy się tylko co możesz zrobić, żeby doprowadzić misję do pomyślnego końca. Świetnie rozpisane i zagrane postaci to główny powód, dla którego warto obejrzeć Sunshine – każda z nich żyje, każda jest człowiekiem z krwi i kości, a nie tekturową wycinanką.

Drugim powodem, który zadecydował o tym, że Sunshine obejrzałem już kilka razy jest oprawa audiowizualna, z mocnym naciskiem na „audio”. John Murphy, znany jako autor muzyki do 28 dni później, stworzył niesamowite kompozycje, w pełni oddające grozę i zarazem piękno kosmosu – pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że gdyby nie muzyka, film straciłby znaczą większość całego swego uroku. Klasyczne instrumentarium, solidnie doprawione ambientem i post-rockiem buduje cały klimat – to właśnie za ich sprawą scena, w której astronauci podziwiają przemykającego na tle Słońca Merkurego, wbija się w mózgownicę jak gwóźdź. Jest piękna. Ciekawie przedstawia się również warstwa wizualna, choć tutaj mam na myśli bardziej pracę kamery, niźli efekty specjalne – wielbiciele tych drugich raczej nie będą mieli na czym zawiesić oka. Ale jeśli chodzi o zdjęcia... świetnie, dynamiczne, w pełni oddają klaustrofobiczną atmosferę panującą na statku oraz całe spektrum emocji towarzyszących w danej chwili działaniom bohaterów, zaś dzięki zgrabnym sztuczkom, jak na przykład przeniesieniu obrazu do kamery wewnątrz skafandrów próżniowych, mamy wrażenie uczestnictwa w wydarzeniach.

Mówi się, że kino science-fiction umarło; że filmowcy się rozleniwili, starając się ukryć marność i wtórność prezentowanych treści pod maską widowiska. W wielu przypadkach jestem skłonny zgodzić się z tą teorią. Na szczęście Sunshine jest wyjątkiem od reguły. Film nie zrobił oszałamiającej kariery (w naszym kraju to raczej nie dziwota - W stronę słońca, bo pod takim tytułem film się u nas ukazał, nie brzmi ani trochę zachęcająco), nie stał się też sztandarową pozycją w dorobku Boyle'a, bo nawet ja – szczerze mówiąc – mając pieniądze tylko na jeden seans, wybrałbym raczej 28 dni później. Nie zmienia to jednak faktu, że to wciąż kawał solidnego kina, którego siłą jest treść, a nie forma – poszczególnie wpadki, nieścisłości scenariusza i naprawdę luźne trzymanie się realizmu, nawet pomimo naukowych konsultacji z fizykami i pracownikami NASA, dają się łatwo wybaczyć, bo nie o naśladownictwo tu przecież chodzi.

Plusy
-scenariusz i doskonałe aktorstwo, szczególnie Murphy'ego oraz Evansa
-rewelacyjna muzyka
-klimat!
Minusy
-bezsensowne tło fabularne oraz pojedyncze sceny
-efekty niespecjalne
-mało oryginalne zakończenie

Sunshine – 2007, reż. Danny Boyle

Obsada:
Cillian Murphy - Robert Capa
Chris Evans - Mace
Michelle Yeoh - Corazon
Cliff Curtis - Searle
Troy Garity - Harvey
Hiroyuki Sanada - Kaneda
Benedict Wong - Trey

scenariusz: Alex Garland

muzyka: John Murphy

Filmweb – 6,9/10
IMDb – 7,3/10

0 komentarze :

Prześlij komentarz