Na zewnątrz słoneczko, na
termometrach temperatura podbija coraz wyżej, biały śnieg zmienia
się w brunatną breję, a spod niej coraz śmielej wyłaniają się
pierwsze przebiśniegi, słowem: wiosna i globalne ocieplenie! A co
by było, gdyby, cytując klasyka, „słoneczko nasze zgasło”?
Och, nic prostszego – wtedy zbudujemy bombę atomową wielkości Manhattanu i wyślemy ją w górę, żeby reanimować umierającą
gwiazdę. Takie właśnie zadanie stoi przed załogą statku Icarus
II, której pod koniec wyprawy towarzyszymy w pierwszym pełnometrażowym filmie science-fiction twórcy Trainspotting, oraz 28 dni później.
Na ogół nie przykładam zbyt dużej
uwagi do realizmu w filmach - jestem zwolennikiem tezy, że gdyby miały one mieć twarde oparcie w rzeczywistości, to większość byłaby do bólu nudna, zaś reszta trwałaby 10 minut,
kończąc się śmiercią bohatera. W przypadku science-fiction, coraz mniej związanego z science zasada ta
znajduje szczególne uzasadnienie. Nie zmienia to jednak faktu, że
ilość wierutnych głupot, nagromadzonych w Sunshine
przekracza wszelkie limity, co boli o tyle, że film należy do
grona tych poważniejszych. Już główny wątek fabularny wskazuje,
że autorzy bardzo mocno pofolgowali wyobraźni,
umieszczając akcję w połowie XXI wieku – i choć, jak
wspomniałem, mam dość duży próg tolerancji na bzdury w tym
gatunku, to absurd tego kalibru naprawdę trudno przełknąć.
Na szczęście historia rozgrywająca się w tle nie jest głównym filarem filmu, a jedynie pretekstem do ukazania bohaterów i nie zawsze przyjemnych relacji między nimi. Osiem osób, od szesnastu
miesięcy zamkniętych na jednym statku, miliony mil
od domu, żyjących pod presją faktu, że są ostatnią nadzieją
ludzkości – no po
prostu idealne warunki na małą interpersonalną wojenkę. Dodajmy
do tego nieśmiertelne prawo Murphy'ego, mówiące że jeśli coś
może się nie udać, nie uda się na pewno i już mamy Sunshine w
pigułce. W pierwszej części filmu akcja toczy się dość
spokojnie, poznajemy bohaterów i warunki życia na statku; druga zaś to już kosmiczny
thriller, wyraźnie inspirowany takimi obrazami, jak pierwszy Obcy
czy Event Horizon – w tym momencie możemy zweryfikować nasze sądy
na temat członków Icarus II. Szczególnie ciekawie na tle reszty
prezentuje się fizyk Capa (Murphy) oraz mechanik Mace (Evans) –
kolesie różnią się między sobą mniej więcej w tym samym
stopniu, w jakim wódka różni się od mleka, ale narastający kryzys zmusza ich
do ścisłej współpracy. Nie ma tu typowego dla amerykańskiego
kina mdłego patosu i cukierkowych, łzawych pogaduszek: sytuacja
jest ciężka, kopie nas po dupie i zmusza do poświęceń i
trudnych decyzji, ale za wszelką cenę musimy sobie poradzić - to,
kim jesteś, nie ma znaczenia, liczy się tylko co możesz zrobić,
żeby doprowadzić misję do pomyślnego końca. Świetnie rozpisane
i zagrane postaci to główny powód, dla którego warto obejrzeć
Sunshine – każda z nich żyje, każda jest człowiekiem z krwi i
kości, a nie tekturową wycinanką.
Drugim powodem, który zadecydował o tym, że
Sunshine obejrzałem już kilka razy jest oprawa audiowizualna, z
mocnym naciskiem na „audio”. John Murphy, znany jako autor muzyki
do 28 dni później, stworzył niesamowite kompozycje, w pełni
oddające grozę i zarazem piękno kosmosu – pokusiłbym się nawet
o stwierdzenie, że gdyby nie muzyka, film straciłby znaczą większość
całego swego uroku. Klasyczne instrumentarium, solidnie doprawione ambientem i post-rockiem buduje cały klimat – to właśnie
za ich sprawą scena, w której astronauci podziwiają przemykającego
na tle Słońca Merkurego, wbija się w
mózgownicę jak gwóźdź. Jest piękna. Ciekawie przedstawia się również
warstwa wizualna, choć tutaj mam na myśli bardziej pracę kamery,
niźli efekty specjalne – wielbiciele tych drugich raczej nie będą
mieli na czym zawiesić oka. Ale jeśli chodzi o zdjęcia... świetnie, dynamiczne, w pełni oddają klaustrofobiczną atmosferę
panującą na statku oraz całe spektrum emocji towarzyszących w
danej chwili działaniom bohaterów, zaś dzięki zgrabnym sztuczkom,
jak na przykład przeniesieniu obrazu do kamery wewnątrz skafandrów
próżniowych, mamy wrażenie uczestnictwa w wydarzeniach.
Mówi się, że kino science-fiction
umarło; że filmowcy się rozleniwili, starając się ukryć marność i wtórność prezentowanych treści pod maską widowiska. W wielu przypadkach jestem skłonny
zgodzić się z tą teorią. Na szczęście Sunshine jest wyjątkiem
od reguły. Film nie zrobił oszałamiającej kariery (w naszym kraju to raczej nie dziwota - W stronę słońca, bo pod takim tytułem film się u nas ukazał, nie brzmi ani trochę zachęcająco), nie stał
się też sztandarową pozycją w dorobku Boyle'a, bo nawet ja –
szczerze mówiąc – mając pieniądze tylko na jeden seans, wybrałbym
raczej 28 dni później. Nie zmienia to jednak faktu, że to wciąż
kawał solidnego kina, którego siłą jest treść, a nie forma –
poszczególnie wpadki, nieścisłości scenariusza i naprawdę luźne
trzymanie się realizmu, nawet pomimo naukowych konsultacji z
fizykami i pracownikami NASA, dają się łatwo wybaczyć, bo nie o
naśladownictwo tu przecież chodzi.
Plusy -scenariusz i doskonałe aktorstwo, szczególnie Murphy'ego oraz Evansa -rewelacyjna muzyka -klimat! | Minusy -bezsensowne tło fabularne oraz pojedyncze sceny -efekty niespecjalne -mało oryginalne zakończenie |
Sunshine – 2007, reż. Danny Boyle
Obsada:
Cillian
Murphy - Robert Capa
Chris
Evans - Mace
Michelle
Yeoh - Corazon
Cliff
Curtis - Searle
Troy
Garity - Harvey
Hiroyuki
Sanada - Kaneda
Benedict
Wong - Trey
scenariusz: Alex Garland
muzyka: John Murphy
Filmweb – 6,9/10
IMDb – 7,3/10
0 komentarze :
Prześlij komentarz