Nie
przepadam za współczesnymi remake'ami klasycznych filmów,
zwłaszcza tych, które lubię - przyznaję. Dlatego też sam pomysł odkurzania
historii „Supergliny" wydał mi się trefny na długo przed
pierwszymi trailerami. W moim uprzedzeniu utwierdziłem się, gdy
wreszcie zobaczyłem nowego Robocopa, wyglądającego jak skrzyżowanie
Iron Mana z gadającym samochodem Davida Hasselhoffa. Im bliżej
jednak do premiery, tym bardziej moja ciekawość rosła – w sumie,
myślałem sobie, co można spieprzyć mając do dyspozycji takiego
bohatera? Do końca starałem się trzymać tej optymistycznej myśli.
Naprawdę się starałem.
W świat przedstawiony wprowadza nas nawiedzony prezenter telewizyjny Pat Novak (Jackson) – jest rok 2028,
amerykańska korporacja OCP to producent dronów bojowych, które na
całym świecie pilnują pokoju i wolności w typowo jankeskim
wydaniu. Jak na ironię Stany Zjednoczone są jedynym krajem, gdzie
specjalna ustawa, nazywana Aktem Dreyfussa, zakazuje wprowadzenia do
użytku tych samych maszyn, które trzymają za mordy obywateli
krajów bliskowschodnich. Nawet OCP nie jest w stanie przeskoczyć
tego prawa bez zdobycia społecznego poparcia. W tym celu CEO
korporacji, Raymond Sellars (Keaton) postanawia nakłonić
specjalistę w dziedzinie protetyki Dennetta Nortona (Oldman), by
zbudował dla niego maszynę z mózgiem człowieka, która będzie pilnowała porządku na ulicach Detroit, najniebezpieczniejszego miasta w kraju. Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności w ich ręce trafia idealny kandydat na cyborga
– Alex Murphy (Kinnaman), przyzwoity glina, dla którego
przeniesienie w ciało maszyny staje się jedynym sposobem ucieczki
od nieodwracalnego kalectwa i wegetacji na wózku.
To tak pokrótce o fabule, która jest
tylko jedną z wad filmu. Pozostałe to wiejąca z każdego kąta
nuda i koszmarna wręcz miałkość. Przyczyna zdaje się być oczywista – albo
robimy dobry film akcji z maszyną do zabijania w roli głównej,
albo film dla świeżo upieczonych gimnazjalistów. Rozumiem,
że wprowadzenie do kin filmu z oznaczeniem PG-13 ma na celu
przyciągnięcie większej widowni i podbicie statystyk, ale jak mówi
stare przysłowie: jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do
niczego. W porównaniu choćby do Dredda z 2012 roku nowy RoboCop
wygląda bardzo blado – co prawda reboot ekranizacji z Sędzią nie
spodobał mi się również, ale nie potrafię odmówić mu pewnej
wiarygodności i konsekwencji. Skoro na wstępie wspomina się o Mega
City One jako o metropolii przeżartej przez zło, to sceneria, w
której osadzono akcję tylko potwierdza te słowa. Nie jestem wcale
fanem widowiskowej przemocy i finezyjnym wulgaryzmów w roli
przecinków, ale między innymi takie elementy pomagają stworzyć
odpowiedni, wrogi klimat do tego typu historii. Tymczasem Murphy dzielnie stawia czoła przestępczości w czystym,
spokojnym i niemal w całości monitorowanym Detroit - jest tam tak niebezpiecznie, że
grube ryby półświatka chowają się gdzie po piwnicach i tylko
nieletni dilerzy mają na tyle wielkie jaja, by w biały dzień
pokątnie opychać towar.
Jeszcze gorzej wygląda kwestia
bohaterów. W obsadzie znalazło się kilku wielkich nazwisk, tylko co z tego, skoro postacie już z
poziomu scenariusza są wybitnie nijakie – przez cały czas miałem
wrażenie, że aktorzy bardzo starają się wykrzesać z nich trochę
życia, finalny efekt jest jednak raczej nie powala.
Najbardziej drażni fakt, że Murphy nie spotyka na swojej drodze
nikogo, kogo można by nazwać antagonistą – zamiast mordercy
Boddickera mamy mafioza Antoine Vallona, którego największą
zasługą jest fakt, że kazał przeprowadzić zamach na Murphy'ego i
ostatecznie ginie śmiercią podrzędnego bandziora, zabity w
strzelaninie. Nawet nie pamiętam zbyt dobrze jak wyglądał, ani kim
był. Z kolei zamiast Dicka Jonesa, gnidy na wysokim stołku w OCP,
widzimy Raymonda Sellarsa – zdaje się, że nazwisko wybrano
nieprzypadkowo, facetowi bliżej do właściciela agencji reklamowej
usiłującego po prostu wypromować produkt, niż do CEO
megakorporacji. Może zamierzeniem było zbliżenie tej postaci do
współczesnego wyobrażenia o wielkim biznesie, jednak jego postawa
i zachowanie pod koniec filmu sprawia wrażenie, jakby autorzy sami
nie wiedzieli, jaką postać chcą stworzyć.
No i główny bohater, wisienka na
torcie rozczarowania. O aktorstwie Joela Kinnamana mówić nie będę,
ani mnie on ziębi, ani grzeje – mógłby pewnie być dobrym
Robocopem, gdyby nie to że scenarzysta i reżyser spłycili tę postać,
odarli z jej unikatowej tożsamości, człowieka-maszynę przerobili tylko
na faceta z jedną wielką protezą. Popularne jest stwierdzenie, że
nie należy porównywać współczesnych remake'ów z oryginałami A
to niby czemu? Bo nowy film jest dostosowanych do naszych czasów? No
cóż, jeśli o mnie chodzi, to film Verhoevena, mimo prawie 30 lat
na karku wciąż przemawia z mocą, której jego remake nie ma, po
prostu. I to w znacznej mierze zasługa przemyślanego i dobrze
skonstruowanego głównego bohatera, prawie anonimowego człowieka,
wbrew woli pozbawionego tożsamości; współczesnego potwora
Frankensteina, w którym musieliśmy doszukać się jego
człowieczeństwa. RoboCop w interpretacji Padilha nie ma takich
problemów – Alex Murphy nie przestaje być Alexem Murphym,
zachowuje pamięć, charakter, ludzkie emocje i bardzo szybko
akceptuje swój los. Jego historia nie daje do myślenia, jest zwykłą
opowieścią o facecie, który szuka zemsty i wbrew zapowiedziom
naprawdę nie ma tu żadnego nowego, odkrywczego podejścia –
odpowiedź na przewijające się w trakcie pytanie „kto pociąga za
spust” jest przewidywalna i nie różni się wcale od tego, co
serwuje współczesne kino dla masowej widowni. Murphy jest po prostu
nudnym i płaskim harcerzem, nie ma w jego postaci wewnętrznego
konfliktu ani tragizmu, który, jak mniemam, powinien towarzyszyć
człowiekowi, z którego ciała została tylko twarz, płuca, kawałek
mózgu i ręka (swoją drogą po co mu ona była potrzebna – chyba
tylko po to by wyglądał niesymetrycznie). Wspominałem już jak
idiotycznym pomysłem było robienie filmu z PG-13...?
Dwa słowa o oprawie audiowizualnej,
chyba jedynym plusie całego obrazu. Pod tym względem RoboCop nie
zawodzi i jeśli chodzicie do kina przede wszystkim w poszukiwaniu
pożywki dla zmysłów, to czeka Was niezła wyżerka, której
ukoronowaniem są sceny walk... o ile oczywiście jesteście w stanie przymknąć oko na nieciekawe projekty maszyn, z którymi walczy Murphy. Muzyka
przygotowania przed Pedro Bromfmana co prawda nie wyróżnia się
niczym szczególnym na tle innych soundtracków i sprawia wrażenie,
że umieszczono ją w niektórych scenach trochę od czapy, ale
ogólnie całkiem przyjemnie komponuje się z obrazem i da się jej
nawet słuchać jako osobny twór. Dodatkowym plusikiem jest
pojawienie się na początku dość swobodnej elektronicznej
interpretacji motywu głównego z oryginalnego RoboCopa oraz
kultowego kawałka Hocus Pocus holenderskiej grupy Focus w scenie
testu bojowego Murphy'ego. Generalnie oprawa graficzna i dźwiękowa
nie jest zła, ale do rewelacji też jej daleko, przez cały seans
miałem wrażenie że wszystko to już gdzieś widziałem i
słyszałem.
Po skończonym seansie RoboCopa miałem
wrażenie, jakbym wyszedł z McDonalda - miła atmosfera, ładne
wnętrza, dookoła pełno bachorów, a w menu pozbawione jakiejkolwiek
wartości żarcie. I wszystko za kasę, za którą można zjeść
niezły obiad i jeszcze zostanie na piwo. Coś w ten deseń czułem
po dwu godzinach spędzonych z twórczością Padilha – wbrew moim oczekiwaniom
nie byłem w stanie dostrzec w jego nowym tytule tego enigmatycznego
"świeżego podejścia", o którym tyle czytałem i słyszałem. Było kilka momentów, które
bardziej do mnie przemówiły (np. wystąpienia Pata Novaka,
reprezentującego medialną paranoję na punkcie dość specyficznie
pojmowanego bezpieczeństwa i wolności, połączonej ze skrajnym
nacjonalizmem, czy pierwsze po operacji spotkanie Alexa z synem), w
ogólnym rozrachunku film jednak nie odstaje od przeciętnego
hollywodzkiego blockbustera z nudną fabułą i postaciami,
usiłującego czarować efektowną oprawą. Jest doskonałą
ilustracją wypalającego się Hollywoodu, chorującego na istną
sraczkę wszelkich remake'ów, rebootów, sequeli, prequeli,
ekranizacji i interpretacji – nie trzeba dodawać, jakiej jakości
w większości przypadków są te wydaliny. Podsumowując więc:
jeśli chodzisz do kina w poszukiwaniu prostej niezobowiązującej
rozrywki, o której zapomnisz szybciej niż o zjedzonym w Mac'u
hamburgerze, to powinieneś się na nowym RoboCopie nieźle bawić.
Jeśli jednak szukasz czegoś więcej... to szukaj dalej.
Plusy: -kilka znanych i lubianych nazwisk w obsadzie -od biedy efekty specjalne i muzyka | Minusy: -cała reszta |
RoboCop - 2014, reż. José Padilha
obsada:
-Joel Kinnaman - Alex Murphy/Robocop
-Gary Oldman - Raymond Sellars
-Michael Keaton - dr Dennett Norton
-Abbie Cornish - Clara Murphy
-Samuel L. Jackson - Pat Novak
-Jackie Earle Haley - Rick Mattox
scenariusz: Joshua Zetumer
muzyka: Pedro Bromfman
Filmweb - 6,8/10
IMDb - 6,7/10
0 komentarze :
Prześlij komentarz