2 marca 2014

Posted by Michał Antosiewicz | File under : ,
Nie przepadam za współczesnymi remake'ami klasycznych filmów, zwłaszcza tych, które lubię - przyznaję. Dlatego też sam pomysł odkurzania historii „Supergliny" wydał mi się trefny na długo przed pierwszymi trailerami. W moim uprzedzeniu utwierdziłem się, gdy wreszcie zobaczyłem nowego Robocopa, wyglądającego jak skrzyżowanie Iron Mana z gadającym samochodem Davida Hasselhoffa. Im bliżej jednak do premiery, tym bardziej moja ciekawość rosła – w sumie, myślałem sobie, co można spieprzyć mając do dyspozycji takiego bohatera? Do końca starałem się trzymać tej optymistycznej myśli. Naprawdę się starałem.

W świat przedstawiony wprowadza nas nawiedzony prezenter telewizyjny Pat Novak (Jackson) – jest rok 2028, amerykańska korporacja OCP to producent dronów bojowych, które na całym świecie pilnują pokoju i wolności w typowo jankeskim wydaniu. Jak na ironię Stany Zjednoczone są jedynym krajem, gdzie specjalna ustawa, nazywana Aktem Dreyfussa, zakazuje wprowadzenia do użytku tych samych maszyn, które trzymają za mordy obywateli krajów bliskowschodnich. Nawet OCP nie jest w stanie przeskoczyć tego prawa bez zdobycia społecznego poparcia. W tym celu CEO korporacji, Raymond Sellars (Keaton) postanawia nakłonić specjalistę w dziedzinie protetyki Dennetta Nortona (Oldman), by zbudował dla niego maszynę z mózgiem człowieka, która będzie pilnowała porządku na ulicach Detroit, najniebezpieczniejszego miasta w kraju. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w ich ręce trafia idealny kandydat na cyborga – Alex Murphy (Kinnaman), przyzwoity glina, dla którego przeniesienie w ciało maszyny staje się jedynym sposobem ucieczki od nieodwracalnego kalectwa i wegetacji na wózku.

To tak pokrótce o fabule, która jest tylko jedną z wad filmu. Pozostałe to wiejąca z każdego kąta nuda i koszmarna wręcz miałkość. Przyczyna zdaje się być oczywista – albo robimy dobry film akcji z maszyną do zabijania w roli głównej, albo film dla świeżo upieczonych gimnazjalistów. Rozumiem, że wprowadzenie do kin filmu z oznaczeniem PG-13 ma na celu przyciągnięcie większej widowni i podbicie statystyk, ale jak mówi stare przysłowie: jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. W porównaniu choćby do Dredda z 2012 roku nowy RoboCop wygląda bardzo blado – co prawda reboot ekranizacji z Sędzią nie spodobał mi się również, ale nie potrafię odmówić mu pewnej wiarygodności i konsekwencji. Skoro na wstępie wspomina się o Mega City One jako o metropolii przeżartej przez zło, to sceneria, w której osadzono akcję tylko potwierdza te słowa. Nie jestem wcale fanem widowiskowej przemocy i finezyjnym wulgaryzmów w roli przecinków, ale między innymi takie elementy pomagają stworzyć odpowiedni, wrogi klimat do tego typu historii. Tymczasem Murphy dzielnie stawia czoła przestępczości w czystym, spokojnym i niemal w całości monitorowanym Detroit - jest tam tak niebezpiecznie, że grube ryby półświatka chowają się gdzie po piwnicach i tylko nieletni dilerzy mają na tyle wielkie jaja, by w biały dzień pokątnie opychać towar.

Jeszcze gorzej wygląda kwestia bohaterów. W obsadzie znalazło się kilku wielkich nazwisk, tylko co z tego, skoro postacie już z poziomu scenariusza są wybitnie nijakie – przez cały czas miałem wrażenie, że aktorzy bardzo starają się wykrzesać z nich trochę życia, finalny efekt jest jednak raczej nie powala. Najbardziej drażni fakt, że Murphy nie spotyka na swojej drodze nikogo, kogo można by nazwać antagonistą – zamiast mordercy Boddickera mamy mafioza Antoine Vallona, którego największą zasługą jest fakt, że kazał przeprowadzić zamach na Murphy'ego i ostatecznie ginie śmiercią podrzędnego bandziora, zabity w strzelaninie. Nawet nie pamiętam zbyt dobrze jak wyglądał, ani kim był. Z kolei zamiast Dicka Jonesa, gnidy na wysokim stołku w OCP, widzimy Raymonda Sellarsa – zdaje się, że nazwisko wybrano nieprzypadkowo, facetowi bliżej do właściciela agencji reklamowej usiłującego po prostu wypromować produkt, niż do CEO megakorporacji. Może zamierzeniem było zbliżenie tej postaci do współczesnego wyobrażenia o wielkim biznesie, jednak jego postawa i zachowanie pod koniec filmu sprawia wrażenie, jakby autorzy sami nie wiedzieli, jaką postać chcą stworzyć. 

No i główny bohater, wisienka na torcie rozczarowania. O aktorstwie Joela Kinnamana mówić nie będę, ani mnie on ziębi, ani grzeje – mógłby pewnie być dobrym Robocopem, gdyby nie to że scenarzysta i reżyser spłycili tę postać, odarli z jej unikatowej tożsamości, człowieka-maszynę przerobili tylko na faceta z jedną wielką protezą. Popularne jest stwierdzenie, że nie należy porównywać współczesnych remake'ów z oryginałami A to niby czemu? Bo nowy film jest dostosowanych do naszych czasów? No cóż, jeśli o mnie chodzi, to film Verhoevena, mimo prawie 30 lat na karku wciąż przemawia z mocą, której jego remake nie ma, po prostu. I to w znacznej mierze zasługa przemyślanego i dobrze skonstruowanego głównego bohatera, prawie anonimowego człowieka, wbrew woli pozbawionego tożsamości; współczesnego potwora Frankensteina, w którym musieliśmy doszukać się jego człowieczeństwa. RoboCop w interpretacji Padilha nie ma takich problemów – Alex Murphy nie przestaje być Alexem Murphym, zachowuje pamięć, charakter, ludzkie emocje i bardzo szybko akceptuje swój los. Jego historia nie daje do myślenia, jest zwykłą opowieścią o facecie, który szuka zemsty i wbrew zapowiedziom naprawdę nie ma tu żadnego nowego, odkrywczego podejścia – odpowiedź na przewijające się w trakcie pytanie „kto pociąga za spust” jest przewidywalna i nie różni się wcale od tego, co serwuje współczesne kino dla masowej widowni. Murphy jest po prostu nudnym i płaskim harcerzem, nie ma w jego postaci wewnętrznego konfliktu ani tragizmu, który, jak mniemam, powinien towarzyszyć człowiekowi, z którego ciała została tylko twarz, płuca, kawałek mózgu i ręka (swoją drogą po co mu ona była potrzebna – chyba tylko po to by wyglądał niesymetrycznie). Wspominałem już jak idiotycznym pomysłem było robienie filmu z PG-13...?

Dwa słowa o oprawie audiowizualnej, chyba jedynym plusie całego obrazu. Pod tym względem RoboCop nie zawodzi i jeśli chodzicie do kina przede wszystkim w poszukiwaniu pożywki dla zmysłów, to czeka Was niezła wyżerka, której ukoronowaniem są sceny walk... o ile oczywiście jesteście w stanie przymknąć oko na nieciekawe projekty maszyn, z którymi walczy Murphy. Muzyka przygotowania przed Pedro Bromfmana co prawda nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych soundtracków i sprawia wrażenie, że umieszczono ją w niektórych scenach trochę od czapy, ale ogólnie całkiem przyjemnie komponuje się z obrazem i da się jej nawet słuchać jako osobny twór. Dodatkowym plusikiem jest pojawienie się na początku dość swobodnej elektronicznej interpretacji motywu głównego z oryginalnego RoboCopa oraz kultowego kawałka Hocus Pocus holenderskiej grupy Focus w scenie testu bojowego Murphy'ego. Generalnie oprawa graficzna i dźwiękowa nie jest zła, ale do rewelacji też jej daleko, przez cały seans miałem wrażenie że wszystko to już gdzieś widziałem i słyszałem.

Po skończonym seansie RoboCopa miałem wrażenie, jakbym wyszedł z McDonalda - miła atmosfera, ładne wnętrza, dookoła pełno bachorów, a w menu pozbawione jakiejkolwiek wartości żarcie. I wszystko za kasę, za którą można zjeść niezły obiad i jeszcze zostanie na piwo. Coś w ten deseń czułem po dwu godzinach spędzonych z twórczością Padilha – wbrew moim oczekiwaniom nie byłem w stanie dostrzec w jego nowym tytule tego enigmatycznego "świeżego podejścia", o którym tyle czytałem i słyszałem. Było kilka momentów, które bardziej do mnie przemówiły (np. wystąpienia Pata Novaka, reprezentującego medialną paranoję na punkcie dość specyficznie pojmowanego bezpieczeństwa i wolności, połączonej ze skrajnym nacjonalizmem, czy pierwsze po operacji spotkanie Alexa z synem), w ogólnym rozrachunku film jednak nie odstaje od przeciętnego hollywodzkiego blockbustera z nudną fabułą i postaciami, usiłującego czarować efektowną oprawą. Jest doskonałą ilustracją wypalającego się Hollywoodu, chorującego na istną sraczkę wszelkich remake'ów, rebootów, sequeli, prequeli, ekranizacji i interpretacji – nie trzeba dodawać, jakiej jakości w większości przypadków są te wydaliny. Podsumowując więc: jeśli chodzisz do kina w poszukiwaniu prostej niezobowiązującej rozrywki, o której zapomnisz szybciej niż o zjedzonym w Mac'u hamburgerze, to powinieneś się na nowym RoboCopie nieźle bawić. Jeśli jednak szukasz czegoś więcej... to szukaj dalej. 
Plusy:
-kilka znanych i lubianych nazwisk w obsadzie
-od biedy efekty specjalne i muzyka
Minusy:
-cała reszta


RoboCop - 2014, reż. José Padilha

obsada:
-Joel Kinnaman - Alex Murphy/Robocop
-Gary Oldman - Raymond Sellars
-Michael Keaton - dr Dennett Norton
-Abbie Cornish - Clara Murphy
-Samuel L. Jackson - Pat Novak
-Jackie Earle Haley - Rick Mattox

scenariusz: Joshua Zetumer

muzyka: Pedro Bromfman 

Filmweb - 6,8/10
IMDb - 6,7/10 

0 komentarze :

Prześlij komentarz