Życie w wysoce
zaawansowanym technicznie i zbiurokratyzowanym społeczeństwie to
nie sielanka, nie ma tam wiele miejsca na marzenia. Dlatego Sam Lowry
w każdej wolnej chwili, czasem nawet niezamierzenie, zagłębia się
w świecie fantazji, by jako skrzydlaty heros w srebrnej zbroi
przemierzać przestworza i walczyć z groteskowymi potworami.
Wszystko dla kobiety – kobiety marzeń, oczywiście.
Na co dzień Sam jest
poczciwym urzędnikiem, który mimo zdolności i dobrego pochodzenia
uparcie odmawia dostosowania się do wymagań mogących wywindować
go do wyższych sfer – odrzuca ofertę awansu i przeniesienia do
innego departamentu i ani myśli wchodzić w związek z córką
przyjaciółki swej matki. Nie spodziewa się, że wkrótce jego
sielankowe i nieobciążone odpowiedzialnością życie bryknie
koziołka i stanie do góry kopytkami, on sam zaś spełni swe
najskrytsze pragnienia, jednocześnie upadając na samo dno. A
wszystko przez drobny błąd komputera.
Brazil to drugi w pełni
autorski tytuł Terry'ego Gilliama, przez wielu uważany za szczytowe
osiągnięcie w jego karierze, przez innych – za jeden z
najważniejszych filmów latach 80-tych, szczególnie w kategorii
science-fiction. Z takimi stwierdzeniami dyskutować trudno, a w
sumie nie zamierzam tego robić, bo niezależnie od tego jaką
pozycję w historii kina zajmuje, to Brazil w trakcie pierwszego
seansu po prostu wchłonął mnie, przeżuł i wypluł...
pozostawiając chęć na powtórkę. Niemal dwu i półgodzinny film,
w którym ohyda antyutopijnego, przeżartego konsumpcjonizmem i
biedotą społeczeństwa miesza się z fantazją i absurdalnym,
zabarwionym na czarno humorem od samego początku intryguje,
upewniając że zamierza zagnieździć w pamięci na nieco dłużej.
Już sam tytuł stanowi
zagadkę – w całym filmie nie ma ani jednej wzmianki o Brazylii,
sama akcja zostaje osadzona „gdzieś w XX wieku”. Pierwotny tytuł
miał brzmieć 1984 i 1/2 jako hołd dla Federico Felliniego i
jego Osiem i pół, jednak taka koncepcja była prawnie
problematyczna - rok wcześniej ukazała się kolejna ekranizacja 1984
Orwella, kłopotem mogły być prawa producentów do tytułu.
Ostatecznie, mimo protestów wytwórni i długiej listy innych
propozycji, Gilliam zdecydował się na tytuł, który przyszedł mu
do głowy w czasie pobytu w Port Talbot. Walijskie miasteczko było
– jak twierdził – do tego stopnia uprzemysłowione, że nawet
plaże były czarne od pyłu. Oczami wyobraźni widział w tym
krajobrazie człowieka, który z przenośnego radia słucha
radosnych, latynoskich rytmów, "odszarzając" tym samym swoją
rzeczywistość. Stąd tytuł „Brazil” i motyw przewodni, będący
adaptacją utworu Aquarela do Brasil według Michaela Kamena i
Geoffa Mulduara. Kawałek jest fenomenalny, z gatunku zaraźliwych –
usłyszysz go raz i będziesz nucił mimowolnie jeszcze długo.
To, co mnie zawsze
fascynowało w autorskiej twórczości Gilliama, to specyficzna oprawa
wizualna jego filmów. Co
prawda w Brazilnie uświadczymy groteskowych animacji, którymi reżyser zasłynął podczas pracy w grupie Monty Pythona, ale jego
specyficzna maniera również tutaj znajduje ujście. Zarówno efekty
specjalne, widoczne szczególnie w sekwencjach marzeń Sama, jak i
dynamiczna praca kamery, ukazującej sceny i bohaterów z często
nietypowej perspektywy; bardzo kontrastowe oświetlenie, dekoracje,
rekwizyty i stroje – wszystko to doskonale buduje absurdalną, choć
posiadającą swoisty urok wizję totalitarnego państwa-maszyny. I
sprawia, że oglądanie filmu nawet dziś, w dobie wszechobecnych
efektów komputerowych i po niemal trzydziestu latach od jego
premiery, jest prawdziwą ucztą dla oka.
Przedostatni akapit na
kilka słów o obsadzie. Jonathan Pryce, znany głównie z roli Weatherby'ego Swanna w serii Piratów z
Karaibów, jako Sam Lowry kupił mnie całkowicie - choć
muszę przyznać, że udało mu się to dopiero w drugiej połowie
filmu, gdzie - jak się przekonacie po skończonym seansie - granica między rzeczywistością a fikcją jest stopniowo usuwana. Zrozpaczony, skołowany Sam przemawia do mnie do mnie znacznie bardziej, niż nudny i szary pan Lowry. Z
pozostałych aktorów występujących w filmie najbardziej zaskoczył
mnie Michael Palin, grający Jacka, przyjaciela Sama - do tej pory
znałem go z ról gości, którzy nawet jeśli muszą kogoś
zamordować (jak w Rybce zwanej Wandą) to i tak są w taki
sierotowaty sposób sympatyczni. Na pierwszy rzut oka w Brazilta
reguła została zachowana, jest jednak w zachowaniu noszącego się
na czarno mężczyzny coś takiego, że już od pierwszego spotkania
robi dość nieprzyjemne wrażenie – pod koniec filmu okazuje się,
kim jest naprawdę i jaką rolę pełni w systemie, który niejako
reprezentuje całą swoją osobą. Bardzo dobra rola. Oczywiście
reszta obsady również daje radę, szczególnie Ian Holm, grający
nerwowego i nieudolnego szefa Sama, Pana Kurtzmanna oraz Robert De
Niro jako ścigany inżynier-terrorystę Archibald „Harry”
Tuttle, który jest chyba najbardziej pozytywną postacią w całym
filmie.
Gilliam twierdził, że
podczas pracy nad Brazil nie znał 1984 Orwella, mimo to trudno
nie dostrzec w obu historiach wielu podobieństw. Bohaterem
jednej i drugiej jest jednostka słaba, niepozorna, a przez swe
marzenia i pragnienie wolności również samotna wśród bezmyślnego
tłumu (matka Sama, poddająca się wciąż kolejnym operacjom
plastycznym, to tutaj najlepszy przykład). W pewnym momencie życia
nudna egzystencja jednoski zostaje przełamana, ona sama dostaje
szansę na zmianę lub ucieczkę spomiędzy trybów bezlitosnego
systemu. I koniec końców zostaje przez system zniszczona.
Absurdalny humor zawarty w Brazil z jednej strony jest pewną
szansą wytchnienia dla widza, z drugiej zaś potęguje nieprzyjazną
atmosferę przedstawionej rzeczywistości, gdzie ludzie to tylko
nazwiska i numery na papierze, a ich życie jest warte mniej niż 31
funtów – taka właśnie kwota stała za aresztowaniem i śmiercią
niewinnego człowieka, od którego zaczęła się całą historia.
Ale to już musicie obejrzeć sami, warto. I to nie raz. Brazil - 1985, reż. Terry Gilliam obsada: -Jonathan Pryce - Sam Lowry -Robert de Niro - Archibald "Harry Tuttle -Kim Greist - Jill Layton -Michael Palin - Jack Lint -Iam Holm - Mr Kurtzmann -Katherine Helmond - Mrs. Ida Lowry scenariusz: -Terry Gilliam -Tom Stoppard -Charles McKeown muzyka: Michael Kamen Filmweb - 7,7/10 IMDb - 8,0/10
Sam często porównuję "Brazila" z "1984", chociaż to zupełnie różne filmy. Nieodmiennie jednak dochodzę do wniosku, że "Brazil" jest lepszy niosąc w sobie więcej nadziei, bo chociaż bohaterowie obu filmów na końcu przegrywają, to jednak Lowry odnosi w moim odczuciu moralne zwycięstwo nad oprawcami nie poddając się i pokonując ich w świecie własnej wyobraźni, podczas gdy Winston ulega.
Wypada dodać do tego, że filmowy Winston Smith jest postacią wybitnie odpychającą i antypatyczną. Również zabrakło mi w jego kreacji tego promyka nadziei, którą wzbudzał przecież Winston z książki oraz Lowry z Brazil :)
Sam często porównuję "Brazila" z "1984", chociaż to zupełnie różne filmy. Nieodmiennie jednak dochodzę do wniosku, że "Brazil" jest lepszy niosąc w sobie więcej nadziei, bo chociaż bohaterowie obu filmów na końcu przegrywają, to jednak Lowry odnosi w moim odczuciu moralne zwycięstwo nad oprawcami nie poddając się i pokonując ich w świecie własnej wyobraźni, podczas gdy Winston ulega.
OdpowiedzUsuńWypada dodać do tego, że filmowy Winston Smith jest postacią wybitnie odpychającą i antypatyczną. Również zabrakło mi w jego kreacji tego promyka nadziei, którą wzbudzał przecież Winston z książki oraz Lowry z Brazil :)
UsuńNie mogłem tego nie skomentować, bo "Brazil" jest jednym z moich ulubionych filmów.
OdpowiedzUsuńOdnosząc się do Pana Szyszka. Ma pan rację. Z tym że Winston nie miał innego wyboru. Tak ten system był zaprojektowany, by nawet kierować miłością.