Zastanawialiście się może kiedyś, jakby to było odciąć
się całkowicie od innych ludzi? Rzucić w cholerę pracę, szkołę, zostawić
rodzinę, ruszyć do lasu i żyć jak człowiek pierwotny? A może czasem w złości
chcielibyście, by wszyscy inni nagle zniknęli? Jeśli tak, to radzę przemyśleć
te życzenia…
Porucznik Adam Sawyer jest aniołem
zagłady, czyli jednym z nielicznych wysoko wykwalifikowanych oficerów amerykańskiej
armii, których jedynym zadaniem jest siedzenie w bazie głęboko pod ziemią z kubkiem kawki w garści i czuwanie nad konsolą sterującą głowic trineutrinowych. Tylko
tyle. Fajna, dobrze płatna praca… do dnia, w którym na ekranie monitorów nie
pojawiło się informacja o ataku atomowym i prawdziwy rozkaz odpalenia rakiet. A zapowiadał się kolejny nudny dzień w
robocie…
Początek jest mocną stroną książki
Szmidta. Zgodnie z zasadą Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, potem napięcie
już tylko rośnie. Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre zacząć, a już widzimy, jak
ruskie rakiety walą się Amerykanom na głowy, zmysłowy głos byłej gwiazdy
telefonicznego porno informuje nas o kolejnych zniszczeniach, zaś z rygorystycznie
przeszkolonych aniołów wychodzą zwykli, przerażeni ludzie, którzy chcąc nie
chcąc, muszą przyłożyć rękę do zagłady ludzkości. Wszystko opowiedziane słowami
Adama, który daje o sobie znać jako koleś, z którym nie będziemy się nudzić.
Po świetnym początku dopadły mnie
wątpliwości. Okazuje się bowiem, że główny bohater oraz Sue, jego życiowa i
służbowa partnerka, jako aniołowie mają możliwość przespać w hibernacji najbliższe
lata po ataku, aby potem wyjść i z innymi wybrańcami przywrócić życie na Ziemi.
W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Sue umiera w swojej komorze, zaś
obudzony przez komputer Adam zmuszony jest udać się w podróż przez kontynent do
innej bazy, w której będzie mógł po raz kolejny zapaść w chłodny sen. Wiem, że
motyw podróży to jeden z głównych filarów fantastyki w ogóle, ale jakoś
nieszczególnie przepadam za literaturą, której bohaterowie przez większość
czasu idą, idą… Dlatego zastanawiałem się co może być interesującego w
obserwowaniu wędrówki jednego kolesia, który z oczywistych względów nie może
nawet nikogo spotkać na swojej drodze i czy na dobrym początku się nie skończy.
Mimo to czytałem dalej.
I miło się rozczarowałem. Szmidt w świetnym stylu przedstawia swoją wizję wymarłego, lecz wcale nie
zrujnowanego świata, w którym pojedynczy człowiek, taki post-apokalityczny
Robinson Crusoe, pozbawiony jedzenia, energii i większości udogodnień
współczesnego świata musi zmierzyć się z żywiołem oraz własnymi słabościami i
samotnością. Z pewnością fabuła nastawiona jest na akcję, dlatego Adam co
chwila znajduje się w sytuacjach krytycznych, których natężenie w pewnym momencie
sięga absurdalnego poziomu i może wzbudzać wrażenie, że autorowi po prostu
zabrakło pomysłu - dlatego co chwila rzuca swojego bohatera na pastwę tornada, powodzi, czy mega pożaru. Ale da się to przeboleć. Brakowało mi natomiast bliższego
spojrzenia na bohatera – wyobraźcie sobie, że przez kilka miesięcy nie macie
się do kogo odezwać, nikt wam nie pomoże, gdy przydałaby się wam pomoc, każdy błąd może kosztować życie, a
jednym z ważniejszych składników waszej diety staje się whisky, która jest
jedyną prócz wody rzeczą nadającą się do spożycia. Prędzej czy później każdemu
zacznie odwalać w takich warunkach. Adamowi też zdarzają się odchyły, jednak tutaj
potraktowano je raczej jako urozmaicenie akcji, a nie jeden z głównych
problemów. A szkoda.
Koniec końców dobrze się bawiłem przy „Samotności…”.
Wbrew moim oczekiwaniom cała historia ani przez chwilę się nie dłuży, została bardzo dobrze przemyślana, nie ma więc jakichś większych nielogiczności w opisywanej rzeczywistości, a ponieważ
całość została napisana świetnym, lekkim piórem, wchodzi gładko i bez popity. Jedyne
co mnie nieco ukłuło to moment, w którym bohater przeszukuje księgarnię w poszukiwaniu
literatury do zabicia czasu i wybiera sobie książkę Andrzeja Ziemiańskiego – może
obaj autorzy się znają i kumplują (zresztą łączy ich ten sam wydawca), może to
podziw dla kolegi po fachu, jednak taka kryptoreklama jest cokolwiek... dziwna. I zabawna,
w negatywnym tego słowa znaczeniu. Ale to szczegół, który nie wpływa na odbiór bardzo
fajnej, przyjemnej książki.
"Samotność anioła zagłady"
Robert J. Szmidt
Fabryka Słów
Lublin 2009
0 komentarze :
Prześlij komentarz